Jestem legendą

Jerzy Franczak

Pokaźny zbiór polskojęzycznych przekładów Charlesa Bukowskiego powiększył się właśnie o dwie pozycje. Dzieli je niemal wszystko – od ogólnej koncepcji po dominantę gatunkową – a jednak nietrudno wskazać ich głębokie podobieństwo. Każde zdanie zostało tutaj zaprzężone do tej samej pracy: pisarskiej autokreacji. Nie mówię oczywiście niczego nowego. Głęboko autobiograficznych książek Bukowskiego nie sposób czytać w oderwaniu od jego legendy, która brzmi tak: maltretowany przez ojca i odtrącony przez matkę, w wieku nastoletnim wybiera życie menela, staje się alkoholikiem, żyje na dnie i nierzadko wchodzi w konflikt z prawem, by z czasem, dzięki talentowi i uporowi, przeistoczyć się w barda półświatka Los Angeles i gwiazdę amerykańskiej literatury. W wierszach, opowiadaniach i powieściach Bukowskiego, a także w felietonach, wywiadach i listach, odbywa się mozolna praca obliczona na zbudowanie takiej właśnie legendy. Nie ukrywam, że nigdy nie uległem jej czarowi, choć pozostawałem pod urokiem innych mitologicznych figur amerykańskiej bohemy tego okresu. Bukowski wydawał mi się zawsze konserwatywny i uwięziony w odziedziczonych schematach myślowych (w porównaniu z bitnikami), nie dość finezyjny od strony literackiej (w zestawieniu ze szkołą nowojorską), pozbawiony lekkości (w odróżnieniu od prankstersów). Sięgnąłem po najnowsze publikacje „Noir sur Blanc”, żeby zweryfikować te wyrobione przed laty (prze)sądy – niestety bez efektu.

Antologia pod tytułem O piciu, zawierająca fragmenty z korespondencji (tom O pisaniu) i wyimki z różnych książek (takich jak Na południe od nigdzie, Zapiski starego świntucha, Kobiety, Faktotum, Listonosz czy Miłość to piekielny pies) to symptomatyczny produkt książkowy – jego racją bytu pozostaje wyłącznie mit biograficzny. Mówię o micie, gdyż biografiści pisarza (na przykład Howard Sounes, autor książki Charles Bukowski. W ramionach szalonego życia) obnażają przeinaczenia i zmyślenia, od których roi się w literackich autoportretach. Antologia zawiera ekstrakt z lumpenartystycznej kreacji, kwintesencję owego – mówiąc po gombrowiczowsku – „takim chcę być dla was”. W pisanych wierszem i prozą wspomnieniach i fantazjach obserwujemy znaną figurę „ostatniego z wyjętych spod prawa”: oto artysta bez grosza przy duszy wiodący żywot ćmy barowej, przesiadujący całymi dniami pośród „ludzi przegranych i przeklętych”, zadający się z bandziorami i prostytutkami, okazjonalnie trafiający na izbę wytrzeźwień lub komisariat. Dominują oczywiście sceny libacji alkoholowych: picie na umór, rzucanie butelkami w okna, budzenie się w nieznanym miejscu i w obecności nieznanej kobiety, przedstawione w sposób maksymalnie drastyczny zapaści fizyczne („Z ust i dupy płynęła mi krew. Czarne gówno. Krew, krew, wodospady krwi”). Do nich dołączają scenki rodzajowe: infernalne kłótnie z ojcem, posiady w mordowniach, bójki z barmanami, rozróba na weselu znajomych, jeżdżenie samochodem po pijaku.

Historie może byłyby ciekawe, gorzej, że to wszystko ujawnia się nam w podejrzanej aurze artystycznej transgresji, w której proletariacki i popowy poete maudit, doceniany przez wtajemniczonych („ktoś tam uważał, że jestem geniuszem”) łamie wszelakie zasady nudnego, mieszczańskiego świata. Cóż, mnie to nie bierze – mnie cieszy jedynie konfrontacja tych chełpliwych monologów z faktami. Proszę spróbować, nuż Państwo też to polubią. Wystarczy na przykład poczytać bajędy pisarza (prozą i wierszem) o tym, jak we francuskim talk-show, który „oglądało od 50 do 60 milionów Francuzów”, wywołał skandal, bo kazał siedzącej naprzeciwko pisarce pokazać nogi, do tego wytrąbił dwie butelki wina, potem wyszedł w połowie programu („zerwałem się z okrągłego stołu z / różnymi literackimi kutafonami”), a na koniec zagroził komuś nożem („ochroniarze się cofnęli / przegrupowali / a potem rzucili się na mnie”). Następnie należy znaleźć nagranie tego programu (o nazwie „Apostrophes”) dostępne w sieci: błyskotliwy, złośliwy Bernard Pivot gości w nim ociężałego intelektualnie i fizycznie, coraz bardziej wstawionego Bukowskiego, którego po jakimś czasie wyprowadzają ze studia nagrań, bo o własnych siłach nie jest w stanie iść. W trzecim kroku trzeba wrócić do tekstów – niestety, wyglądają one wówczas jak przechwałki pijanego wujka, który nie radzi sobie ani z alkoholem, ani z zawyżoną samooceną (i nie wiadomo, co gorsze).

W twórczości tej przewija się wielopostaciowa refleksja dotycząca picia. W wersji romantyczno- patetycznej leci ona tak, że picie jest „formą samobójstwa” bądź „substytutem samobójstwa”, jednak nie prowadzi zbyt daleko, bo raptem do kolejnej erupcji próżności („mam za sobą dziesięć lub piętnaście tysięcy takich cykli”). Istnieją też warianty psychologizujące, zgodnie z którymi sięganie po alkohol jest ucieczkowe („kiedy pijesz, to świat nadal gdzieś tam sobie istnieje, ale przynajmniej na chwilę zdejmuje ci nogę z gardła”; to „solidna ściana, żeby się za nią ukryć, proporzec tchórza”) lub stymulujące (chroni przed nieśmiałością, „uwalnia ego”). Ale ostatecznie i tak górę bierze mitologia artysty: picie jest „antyniszczycielskie”, bo pozwala tworzyć, a zatem pozostaje koniecznością, fachem („ludzie płacą mi, żebym pił”). Dodam tylko skrótowo, że podobną głębią odznacza się krytyka społeczna Bukowskiego; dystans do świata normalsów sprowadza się summa summarum do tego, że ekscentryczny twórca pozwala sobie na epatowanie burżuja, obnosi się triumfalnie ze swoim mizoginizmem, homofobią, rasizmem („nie lubię czarnych i nie lubię też żółtych”) i antyintelektualizmem. Wszystko po raz kolejny redukuje się do mitotwórczego, a w istocie autoerotycznego, gestu.

Po pijaku – powiada Bukowski w jednym z wywiadów – nie da się pisać prozą, ale „zaczynasz pić i piszesz wiersze przez całą noc. Rankiem znajdujesz je na podłodze. Wywalasz wszystkie złe linijki i masz wiersze. Około sześćdziesięciu procent wersów jest do wyrzucenia, ale wygląda to tak, że kiedy połączysz te, które zostały, tworzy się wiersz”. W ten sposób powstało ewidentnie No właź!, zbiór tekstów pochodzących z archiwum pisarza, zgodnie z jego wolą wydanych po śmierci. Bukowski nie osiąga „stylu późnego”; jego pisanie wciąż rozsadza ta sama anarchiczna energia. Serwuje nam opowiastki o ostrym chlaniu, o przygodnym seksie i burdach, portrety „jebmistrzów” i frajerów, których obrabiają prostytutki. Próbuje dowcipkować, pisząc „kopulacyjny blues” („ja pierdolę / ona odchyla nogę / i bawi się łechtaczką / a ja ją harpunem / ja pierdolę”, itd.), pamflety na współczesną poezję – te „cienkie słabe / popłuczyny”, które tworzą pisarze nieobeznani, w odróżnieniu od niego, z życiem („widać było, że nigdy nie zarył nosem w / życiu, tylko się po nim / ślizgał”), pamflety na krytyków i akademików (o tym samym mentorskim wydźwięku: „niech lepiej dźwignie dupę z ciepłego piasku / i pochlapie się w krwawych wodach prawdziwego / życia”). Obnaża nam też tajniki swojego warsztatu: „zawsze mam ten sam system: / bądź na luzie / pisz mnóstwo / wierszy / wkładaj w nie całe / serce i / nie / przejmuj się / nieudanymi”.

Nowe tony wiążą się z tematem starości, która miast spodziewanego spokoju, przynosi co innego: „mrocznej ludzkości / nieznośną / nieubłaganą / obecność”, a przede wszystkim z tematem śmierci. Bukowski wyraża – jakby na próbę – zgodę na świat, z którego niebawem odejdzie. A w słowach zamykających książkę formułuje przesłanie: „nie płaczcie po mnie. // nie żałujcie mnie. // przeczytajcie / co napisałem / a potem / wszystko / zapomnijcie. // napijcie się ze studni / własnej jaźni / i zacznijcie / od nowa”. Z jednej strony w tym dyskursie życiowej mądrości wyczuwam fałszywy ton, z drugiej odnajduję w nim to, co zwykle: mianowanie się na mistrza i nauczyciela, autoapologię i samouwznioślenie. „Jestem legendą”, powtarzane przez dziesięciolecia aż do znudzenia, celebrowane z namaszczeniem w życiu i literaturze, z nieodłączną szklaneczką w ręku. Zgrany refren, który wywołuje wyłącznie ziewanie.