Italiam! Italiam!

Zbigniew Mikołejko

Gdzieś w Podróży włoskiej pisze Goethe, że każdy człowiek ma dwie ojczyzny – swoją własną i Włochy. To trochę tak i trochę nie tak, myśl ta bowiem wyraża, jak mi się wydaje, raczej pragnienie niż rzeczywistość, raczej sen niż jawę. Wszyscy pielgrzymujący do Italii, wszyscy nią zachwyceni i aż do szpiku przejęci, doznają – pośród jej ogrodów, świątyń i grobów, ruin i wspaniałości, pod bezwzględnie błękitnym niebem, w jej gorzkich i słodkich światłach – swoistego obnażenia, bolesnego i wstydliwego odsłonięcia swej dogłębnie barbarzyńskiej natury.

Nie ma większego znaczenia to, czy przybywamy tam w chwilach jej wielkości czy w momentach upadku, rozkiełznania albo gnilnego rozkładu. Ba, nawet w owych epokach konania, chaosu czy duchowej lub też materialnej agonii niesie ona, w sposób zaiste niepojęty i absolutnie fascynujący, jakąś moc szczególną, porażającą – jak te murszejące kamienie, tynki i pale Wenecji, które ciągle wabią urodą i przykuwają, na zawsze i bezlitośnie, miliony spojrzeń, miliony marzeń.

Powiedzenie, jak uczynił to Herbert, że w Italii – i w całym zresztą śródziemnomorskim świecie, którego jest ona koroną i syntezą – bywa się ledwie „barbarzyńcą w ogrodzie”, wyraża jakoś, i owszem, doświadczenie i dramat niedostateczności, ale przecież od niego nie zbawia. Nie zbawia nawet wówczas, gdy uciekając się do ironii – niczym polski poeta albo Henry James (1843—1916) w wydanych właśnie Godzinach włoskich (w znakomitym, kunsztownym, co warto natychmiast podkreślić, przekładzie Anny Arno) – usiłujemy się wyzwolić od przemocy nie tylko estetycznej, lecz totalnej. Bo jest to zaledwie broń pokonanych, którzy próbują głosić jakąś mizerną gloria victis, aby ostatecznie, zamykając już na zawsze księgę swej oczywistej klęski, powrócić do pokory i bałwochwalczego patosu. Mówi więc anglo-amerykański pisarz na kończących jego włoskie itinerarium – a może też i jego Bildungsroman? – stronach: „Zapewne mniej lub bardziej świadomie przeczuwałem to od dawna. Jak bowiem mogłoby nie być prawdą, że Włochy okazują się pod każdym względem najpiękniejszym krajem świata, a wszystkie inne strony muszą wycofywać się i milczeć, kiedy one zabierają głos? Poznawane we wspaniałych, błyszczących obrazach piękno tego kraju to zadziwiający amalgamat ludzkiej historii i śmiertelnej pasji zmieszanych z pierwiastkami ziemi i powietrza, koloru, kompozycji i formy, która oblewa tę część świata bohaterskim blaskiem”.

Kondycja „barbarzyńcy w ogrodzie” jest zatem w przypadku „tej części świata” nieodwołalna i tylko niewielu przybyszom udało się ją przekroczyć: w pisaniu – Stendhalowi, Aby’emu Warburgowi, Norwidowi (w paru przejmujących lirykach), w obrazach – Lorrainowi, Siemiradzkiemu czy tej tajemniczej dwójce Francuzów malujących apokaliptyczne wizje pod przezwiskiem Monsu Desiderio. Nie znaczy to oczywiście, że „barbarzyńcy” z Północy nie zostawili po sobie rzeczy arcyważnych, przenikliwych i wciąż niezbywalnych: wielkie tomy Goethego, Gregoroviusa, Burckhardta, Ruskina, Muratowa, Kazimierza Chłędowskiego albo Bernarda Berensona nie na darmo stoją na naszych półkach, ożywiając wyobraźnię i myśl. Zmuszają, aby pójść w ślady tych wspaniałych wędrowców i dostąpić wtajemniczenia. Książka Jamesa mieści się rzecz jasna w takim porządku, także porządku inicjacyjnym, jakkolwiek pisarz zarzeka się u progu: „Nie próbuję czytelnika oświecić, a jedynie obudzić jego wspomnienia”.

To piękne kłamstwo. Bo w istocie chodzi o to samo nostalgiczne i nabożne wejrzenie, o to samo wstąpienie w świętość, które znamy z Norwida: „Pod latyńskich żagli cieniem, / Myśli moja, płyń z aniołem, / Płyń, jak kiedyś ja płynąłem: / Za wspomnieniem – płyń spomnieniem…”. Czytamy zatem chociażby: „Musisz naprawdę pojechać do Wenecji, żeby zobaczyć innych mistrzów, którzy podczas twojego pobytu staną się częścią twojego życia, rozświetlą twoją wizję kosmosu”.

Najwyższy zresztą stan skupienia i zarazem najwyższy poziom tej inicjacji, jak mi się wydaje, osiąga James wtedy, kiedy mówi – tak właśnie, jakby odprawiał misterium – o Wenecji. To szczególne i olśniewające stronice Godzin włoskich, dające się z pewnością zaliczyć, nie waham się przed takim określeniem, do arcydzieł eseju, mających jakby swój wizualny odpowiednik w fotografiach, które pozostawił niemal równocześnie największy bodaj z portrecistów miasta – Carlo Naya (1816—1882).

Większość tekstów zawartych w książce powstała tuż po ostatnim z aktów Risorgimento, odrodzenia i zjednoczenia Włoch, kiedy to bersalierzy Wiktora Emanuela II sforsowali 20 września 1870 roku Porta Pia i weszli do Rzymu, a papież ogłosił się „więźniem Watykanu”. Ów nowy okres w dziejach Italii nie niesie obietnicy poranka – to raczej gorzka godzina zmierzchu, niepewności, rozchwiania, którą James wita z niepokojem, a nierzadko kąśliwie. I z oczywistą nostalgią, niewolną od fizycznego niemal cierpienia. „Wilgoć i rozkład sprawiają przytłaczające wrażenie, spotęgowane jeszcze przez te niebiańskie freski, których ulotny kunszt tęchnie w tym otoczeniu! To wszystko jest przejmujące, doprowadza do łez (…). Coś ludzkiego dyszy pod szarym kirem czasu i błaga o ratunek, prosi, abyśmy się zlitowali, pomogli”.

Mechaniczne, gwałtowne zjednoczenie kraju i pospieszna, chaotyczna modernizacja, natłok wszelkiej tandety, nieprzytomna pazerność nowych mieszczańskich elit, nierozumna, grabieżcza wyprzedaż (dosłowna i przenośna) świadectw dawnej świetności, ich popadanie w ruinę, fizyczna i moralna zgnilizna ziejąca zewsząd, wszechobecny rozkład i brud, powszechna i straszna nędza ludu, „kontrast między płodnością najlepszego okresu sztuki a wulgarnym dniem dzisiejszym” – to obrazy, które niczym widma powracają w opowieściach pisarza, nękają go nieustannie. I prowokują do pytań o Włochy, na które nie znajduje odpowiedzi. „Za jakie szaleństwo odprawiają pokutę? Przez jakie melancholijne stacje prowadził je los?”. I owszem, są jeszcze oznaki dawnej łaski, dawnego światła – obrazy, kościoły, pałace, rzeźby – lecz „dla nieszczęsnego piękna naprawdę nastały ciężkie czasy” i wszystko to powoli osuwa się, nierzadko spazmatycznie, w taki albo inny rodzaj niebytu i zapomnienie. Przeszłość, co prawda, nie obumarła i może jeszcze się upomni o swą wielkość i chwałę, tymczasem jednak mówi z głębi pamięci i z oddali słabnącym szeptem, że wydaje się jakby tylko „dawne duchy przemykały na palcach po marmurowych posadzkach”.