Drzwi do tych gór
Piotr Wojciechowski
Krzysztof Potaczała prowadzi nas w Bieszczady z dawnych lat. Z dawnych lat pamiętam Bieszczady z jednej migawki – w Czarnym jeszcze nie było Andrzeja Stasiuka ani wydawnictwa „Czarne”. Była bacówka podhalańskich gazdów. Na posiady przy watrze przyjechał czeskim traktorem Zetor dyrektor PGR-u Wyszowatka. Siedział tam sam, bo pracowali u niego więźniowie, głusza, nie mieli dokąd uciekać. W lasach WOP i wilki. Do dyrektora przemówił śliczną gwarą gazda. Wygłosił piękną pochwałę stanu małżeńskiego, pieśń prozą o tej misce z gorącą wodą, w której żona umyje gazdowskie nogi, skoro tylko wróci do chałupy z gazdowania na pustkowiu. Krzysztof Potaczała – niezależny dziennikarz, dokumentalista, pisarz – zabiera nas w czasy jeszcze dawniejsze. Swoim pisarstwem budzi zaufanie. Czytam w podtytule jego kolejnej książki o tym górskim regionie „ślady ludzi i miejsc”. Wyczuwam w lekturze to, że poszedł tymi śladami, widział na własne oczy, dotarł do świadków i zdobył ich zaufanie, dogrzebał się dokumentów. Kiedy zagłębiałem się w lekturę, myślałem, że Bieszczady trzeba polecić tym, którzy uwierzyli w bieszczadzką legendę, jak ja poddali się mitowi, balladom bieszczadzkich bardów, poezji Harasymowicza. Romantykom i marzycielom przyda się to, że Potaczała nie chce demitologizować, ale też mocno stąpa po ziemi, kędy wilcze tropy, kędy tylko nazwy zostały po siołach, bunkry w wykrotach. Czytając dalej, odczytywałem synergię kolejnych reportaży, dotarło do mnie, że Potaczała przekracza granice formuł, celowo pomija wszystko, co jest zachętą turystycznego folderu. Prowadzi nas do Polski, której nie znamy, gdy pokazuje ludzi, którzy dawniej niż pół wieku temu żyli, pracowali, umierali, gdzieś między Leskiem, Komańczą, Dwernikiem. To sumowanie się wątków daje osobne, odkrywcze spojrzenie na Polskę, na jej czasy powojenne. Potaczała przekracza regionalność, bieszczadzkość – będąc im wiernym. Mamy oczywiście echa akcji „Wisła”, mamy losy ludzkie i krajobrazy spustoszone przez skutki arogancji i tępotę komunistycznej władzy. Widzimy jednak, jak przez przezior „imagineskopu” tragiczną spuściznę Jałty.
Zaczyna Potaczała od czegoś, co było jak anegdota: pomnik Stalina odziedziczony po sowieckich poprzednikach i zburzony z przyzwoleniem PRL-owskiej władzy, ale z inicjatywy miejscowych, ich siłami. Są potem rozdziały dotyczące życiowej przygody „bieszczadzkich kowbojów” i powstania filmu o dwu narwańcach, znajdujemy kulisy inwigilacji przyjeżdżających w góry dewizowych myśliwych, otwierają się karty poświęcone dramatom Łemków i Ukrańców próbujących powrócić na ziemię ojców.
W sumie przerażający obraz ludzi wielu narodowości, którym wszechmoc partyjnych mianowańców, milicyjnych i wojskowych komendantów nie pozwoliła stawać się społeczeństwem. Celowo zamieniano ich w chaotyczne zbiegowisko, dzielono podejrzeniami, splątano siecią donosów, prowokacji, aroganckich ograniczeń, umęczono niedostatkiem, ogłuszono brzęczeniem propagandy.
Krzysztof Potaczała nazbyt dyskretnie zaznacza swoją obecność. Niewiele wiemy o drogach zdobywania informacji. Dowiadujemy się ledwie tyle, aby mieć pewność, że było ciężko. Zasłona minionych lat, świadkowie pomarli, rozjechali się (jak większość osiedlanych w Bieszczadach Greków z „armii Marcosa”). Wszyscy śledzili tu wszystkich. Archiwa milicji przechowały przerażającą ilość wzajemnych oskarżeń, raportów tajniackich, protokołów przesłuchań i rewizji – z tej części archiwów, która się zachowała, autor Bieszczadów korzysta co krok. Przygnębiający to obraz służalczości, głupoty, podłości. I właśnie na tym tle odnajdzie czytelnik wyspę nieugiętej dzielności, szlachetnego człowieczeństwa – rozdział poświęcony Piotrowi Szewczykowi, cichociemnemu, bohaterowi z szeregów AK, męczennikowi stalinowskich katowni. Kurier wielokrotnie przekraczający granice, bohater walk we Francji, odznaczony Krzyżem Virtuti Militari za Narvik. W listopadzie 1945 schwytany w zasadzce UB. Przeżył, chociaż: „W więzieniu był osobiście przesłuchiwany i torturowany przez Józefa Różańskiego, okrytego złą sławą szefa departamentu śledczego UB. Nigdy się nie załamał, nie poddał, a nawet wykazał hardą postawę wobec oprawcy. Ten był tak wściekły, że wydał rozkaz otrucia więźnia, ale funkcjonariusz, który odebrał od Różańskiego fiolkę z trucizną, nie wykonał rozkazu”. Przeżył, chociaż: „Wyrokiem sądu wojskowego Piotr Szewczyk zostaje skazany na karę śmierci. W treści wyroku są same zarzuty i ani jednej pochwały za walkę w obronie ojczyzny. To schemat wyroków wydawanych na żołnierzy AK i działaczy WiN. W obronie majora stają między innymi mieszkańcy jego rodzinnych Babic. Zbierają ponad sto podpisów i wysyłają list do Bolesława Bieruta. Ten, początkowo niechętnie, ostatecznie przychyla się do prośby i zamienia wyrok na piętnaście lat więzienia”.
Więzienie zniszczyło Szewczykowi zdrowie. Nie poddał się, zawędrował w Bieszczady, wiele lat prowadził wytwórnię materiałów drewnianych. Dał się poznać jako dobry sąsiad, szlachetny człowiek, spieszący z pomocą innym. Hojnie wspomógł odbudowę cerkwi greckokatolickiej w Krościenku.
Szukam jasnych punktów w relacjach przedstawiających ciemny obraz kraju zaplątanego w krwawe historie wojny i powojennych walk, gdzie wszyscy strzelali do wszystkich, najpierw Niemcy, banderowcy, sowiecka partyzantka, polskie podziemie, potem NKWD, armia sowiecka, KBW, milicja i UB. Są takie jaśniejsze punkty: Ukraińcy pomagali w budowie katolickich kościołów, Polacy przykładali rękę do budowy lub remontu cerkwi. Ale i tu cień dłuższy od smugi światła, były bowiem lata zniszczeń, zaniedbań, planowych dewastacji, bezkarnych rabunków. Pożary przypadkowe, celowe podpalenia. Losom bieszczadzkich świątyń poświęcił Potaczała pół książki, kilka rozdziałów smutnych jak pieśni pokutne. To, co udało się ocalić, to ledwie cząstka zaprzepaszczonego. Żal. Rozdział Jezioro bezimiennych kości zabiera nas nad Solinę, aby tam odsłonić sprawę dziedzictwa po wsiach zalanych sztucznym jeziorem. Znikły cerkwie, zdewastowano i sprofanowano cmentarze. „Wśród owocowych sadów dostrzegłem trumny. Były pełne jabłek i gruszek” – relacjonuje jeden z rozmówców autora. „Zastanawiałem się, czy ludzie pracujący przy ekshumacjach mają jakiekolwiek opory, by potraktować trumny jak skrzynki do przewiezienia towaru”.
Książkę zamyka rozdział o zagubionych mogiłach ofiar band UPA. Szuka się ich i nie zawsze znajdują się tam, gdzie prowadzi opowieść. A potem odkrywa się kości, gdzie się ich nikt nie spodziewał.