Pierwszy był ostatnim

Andrzej Skalimowski

Mieczysław F. Rakowski był jedynym pierwszym sekretarzem KC PZPR czynnie pełniącym tę funkcję, którego dane mi było zobaczyć. Zdążyłem na ostatnie minuty, gdyż widziałem go w telewizji podczas transmisji z XI Zjazdu Partii, na którym kazał wyprowadzić czerwony sztandar. Nic z tego nie rozumiałem, ale zapamiętałem, że było wtedy zimno, a z telewizora dobiegały słowa o pożegnaniu i składaniu do trumny. Zapadły mi w pamięć, ponieważ bardzo bałem się śmierci i cmentarzy. Ogólna atmosfera była wówczas nerwowa, a dzieci to doskonale wyczuwają.

Przeszło trzydzieści lat później dowiedziałem się z książki Michała Przeperskiego, że funeralne przemówienie, w którym Rakowski rozwiązywał Partię, było improwizowane. W przeciwieństwie do politycznej drogi Rakowskiego, która od połowy lat pięćdziesiątych pozostawała konsekwentną realizacją świadomie opracowanego planu. Koniec Partii miał być jednocześnie początkiem nowego rozdziału w historii polskiej lewicy, a Rakowski w tej transformacji rozpisał dla siebie jedną z głównych rol. Tutaj improwizacji już nie było – ostatni mieli znów być pierwszymi. Dzisiaj wiemy, że Rakowski i jego towarzysze przelicytowali.

Michał Przeperski zrekonstruował życiorys chyba najbardziej wielowymiarowego polityka Polski Ludowej. Dla historyka taki obiekt badawczy to luksus, bo pozwala na różnorodne rozłożenie akcentów. Hasło „M.F. Rakowski” jest niezwykle pojemne. Da się w nie wpisać partyjniaka, dziennikarza, naukowca, konesera pięknych kobiet i mocnych alkoholi, ideologicznego liberała, towarzyskiego kabotyna, politycznego wizjonera, wreszcie – psuja i partyjnego grabarza.

Michał Przeperski poszedł po linii politycznej, ale nie linią prostą. Rakowski to przykład aparatczyka z PRL-owskiej sztancy. Wyróżnikiem jest, że pierwotny produkt z biegiem czasu podlegał nieustannemu samodoskonaleniu, permanentnej autopoprawie, ulepszaniu poprzez naukę i podpatrywanie – także zachodnioeuropejskich – wzorców. Rakowski stale dokładał do „projektu” nowe elementy. Im bardziej stawał się wielofunkcyjny i odległy od sztancy, tym większa narastała w nim frustracja. Akces do komunizmu dwudziestoletniego chłopskiego syna z Wielkopolski, czego wydarzeniami konstytuującymi były służba wojskowa i wstąpienie do Polskiej Partii Robotniczej w grudniu 1946 roku, wydaje się całkowicie zrozumiały. Obóz pojałtańskich zwycięzców dawał takim jak Rakowski szansę życiowego awansu, a w sferze moralnej pozwalał poradzić sobie z traumą niemieckiej okupacji, która zabrała mu ojca. Mieczysław F. Rakowski daną mu szansę wykorzystał do granic możliwości. Mówiąc językiem współczesnej psychologii, bardzo szybko zaprogramował swoją podświadomość na sukces. Był typem niezatapialnego pływaka, przedkładającego żabkę nad styl delfina. Ten drugi, mimo że szybszy i bardziej pasujący do krewkiego charakteru Rakowskiego, pozwala pokonać jedynie krótszy dystans i nadmiernie wzburza wodę. A Rakowski płynął wytrwale, co kilka lat wynurzając głowę ponad polityczną taflę, by zaczerpnąć powietrza i nowych stanowisk. Był pracownikiem politycznym KC PZPR, prezesem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, redaktorem naczelnym tygodnika „Polityka”, posłem, wicemarszałkiem sejmu, wicepremierem, premierem, członkiem Biura Politycznego, wreszcie I sekretarzem. Kiedy dopłynął do brzegu, ten był już całkowicie podmyty i chwilę później osunął się z impetem. Upadek PZPR stał się politycznym końcem Rakowskiego, który mimo etykiety ideologicznego sommeliera i partyjnego liberała nigdy nie przestał być komunistą. Fiasko ambitnego projektu liderowania postpezetpeerowskiej socjaldemokracji, wieloletnia matnia sprawy „moskiewskich pieniędzy” i przymusowa bierność polityczna, do której nie był zdolny, złamały Rakowskiego. W 2008 roku jego ciało wyniszczyła choroba nowotworowa. Ale znacznie dłużej umierał na podrażnione ego.

Niedawna, z perspektywy historii najnowszej, śmierć Mieczysława F. Rakowskiego dała biografowi szansę porozmawiania z wieloma ludźmi, którzy wnieśli tym samym wkład do tej opowieści. Wśród nich były małżonki Rakowskiego – artystki Wanda Wiłkomirska i Elżbieta Kępińska. Pewnie można było wydobyć od nich więcej o „Mietku” prywatnie, ale jak już powiedziano wcześniej – wybory akcentów są prawem autora i trudno mieć o to pretensje. Pozostali rozmówcy, m.in. Stanisław Ciosek, Leszek Miller, Józef Tejchma i Jerzy Urban, to dawni towarzysze broni Rakowskiego. Ich poglądy nie będą dla nikogo zaskoczeniem, ale słusznie, że autor pozwolił im wybrzmieć. Godny uznania jest fakt, że udało mu się do nich dotrzeć, skłonić do zwierzeń i pozostać przy tym odpornym na kuszące propozycje interpretacyjne. Solidna podstawa źródłowa książki świadczy o tym, że Przeperski mało co przyjmuje na słowo. To typ badacza, który grzecznie wysłucha, ale później sprawdzi.

Jednym z fundamentów autokreacji Rakowskiego są jego Dzienniki. Obejmują ponad trzy dekady (1958—1990) i zostały wydane przez „Iskry” w dziesięciotomowej edycji. Oryginalny maszynopis Rakowski sprzedał do amerykańskiego Instytutu Hoovera. Przeperski dotarł do tego tekstu w Stanford University i potwierdził, że dzieło Rakowskiego należy traktować raczej w kategoriach memuarystyki niż diarystyki. Skala zmian, dopisków, skreśleń i rozwinięć post factum była ogromna, co zarówno Rakowski, jak i wydawca we wstępie przemilczeli. Takich momentów, gdy biograf przyłapuje swojego bohatera, jest w tej książce więcej. O warsztatowym kunszcie Przeperskiego najlepiej świadczy chyba fakt, że udało mu się wydać w Instytucie Pamięci Narodowej biografię działacza PZPR, która zachwyciła Daniela Passenta (felieton w „Polityce” z 11 września 2021). Ten paradoks kryje w sobie przeciwieństwa, ale nie jest tożsamy ze sprzecznością. Co więcej, te przeciwieństwa wcale się nie wykluczają, przeciwnie, ujawniają tkwiącą w wydarzeniu dynamikę. Krytycy zarzucą Przeperskiemu, że w jego pisarstwie wyczuwalna jest znaczna doza empatii wobec Rakowskiego. Być może, ale raczej nie wynika ona z paraliżującej dla historyków zasady, sformułowanej kiedyś przez kogoś, że o zmarłych nie pisze się źle. Rakowski był mocną postacią, zdecydowanie wyróżniał się na tle swoich czasów i naprawdę dużo osiągnął. Wobec takich życiorysów trudno przejść obojętnie. „Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni, chcę cię wyrzucić z mych ust” – ostrzegał św. Jan. Prawdopodobnie idealny historyk nie powinien być ani zimny, ani gorący, ale osobiście preferuję biografów empatycznych niż nienawistnych wobec swoich bohaterów.

Chciałbym kiedyś przeczytać tak gruntownie udokumentowany życiorys Bolesława Bieruta, Edwarda Ochaba, Władysława Gomułki, Edwarda Gierka, Stanisława Kani czy Wojciecha Jaruzelskiego. Trudno uwierzyć, ale żaden z wymienionych pierwszych sekretarzy KC PZPR nie doczekał się jeszcze poważnej warsztatowo monografii.

Wątpię, czy Mieczysław Rakowski po lekturze swojej biografii podzieliłby entuzjazm Passenta. Ale znając jego charakter, można przypuszczać, że byłby zadowolony z jej powstania. Bowiem za sprawą Michała Przeperskiego ostatni znów stał się pierwszym.u3