Cukiniada

Rafał Rżany

Zainspirowany staroindyjską Mahabharatą, Grzegorz Wróblewski ułożył współczesny nibyczy też bardziej antyepos, w którym osią świata przedstawionego uczynił figurę cukinii – wieloznaczną, dwoistą, pozornie dziwną. Aluzje do Mahabharaty są zbyt liczne, by można mieć wątpliwości co do źródła, z którego czerpał kopenhaski autor: postaci, kryptocytaty, wimany – legendarne pojazdy bohaterów tej najdłuższej epopei światowej literatury. Zarazem wydaje się, że mamy do czynienia z nawiązaniem raczej swobodnym, choć szczegółowe przedstawienie tej kwestii wymagałoby specjalistycznej wiedzy.

Już sama długość tekstów jest drastycznie inna. Cukinie to 131 jednostronicowych numerowanych fragmentów, w których nawracające wątki i rekwizyty przeplatają się w nierównomiernych rozbłyskach. Nie ma tu walki herosów, ale jest powszedni nierycerski agon; nie ma fatalistycznego Losu, ale jest zmaganie się z codziennością w świecie zbudowanym jak cukinia: za zwartą falliczną formą skrywającym miazgę, którą dzień po dniu musimy mozolnie kształtować. W świecie, gdzie trwała struktura opisana w historiach o jego stworzeniu i konfliktach bogów i herosów – nie przekłada się na potoczne doświadczenie zwykłych ziemian. A jest nim przede wszystkim ułamkowość, fragmentaryczność, względność hierarchii, ale i ostateczna niepewność co do samych źródeł kosmicznego (nie)porządku. Tej chwiejności korzeni odpowiada kształt naszego życia: przypominającego bardziej zbiór epizodów, czasem wręcz kalejdoskopowo pomieszanych migawek niż linearną opowieść.

Cukinie tę migawkowość odzwierciadlają. Nie wiem, na ile hinduska mitologia była dla Wróblewskiego wyborem światopoglądowym, a na ile estetycznym; tak czy inaczej za osnowę mógłby mu pewnie posłużyć także epos z innego obszaru kulturowego, z zastrzeżeniem, iż dla samego poety nie była to zapewne rzecz obojętna. Mahabharata występuje tu w formie drobin, haseł czy kluczy stawianych przed zwierciadłem współczesności albo z nią konfrontowanych. Te hasła, te węzły liryczne przeplatają się z cytatami z popkultury (na przykład słowami pochodzącymi z piosenki Guns of Brixton zespołu The Clash, tak cenionego przez poetę; również z przywołaniami muzyki reggae czy ska, zwłaszcza postaci Byrona Lee), ale czy popkultura – poza tym, że jest rozrywką – w swych ambitniejszych kreacjach nie czyni także prób objaśniania świata lub choćby tylko jego refleksyjnego opisu? Działanie autora Implantów nie jest więc nieuprawnione, a tym bardziej czysto zabawowe.

Chociaż z drugiej strony zawsze mniej czy bardziej obecny w tej twórczości luz i w Cukiniach jest elementem niezbywalnym. Już sam tytuł, powracający w niemal każdym fragmencie, pomimo prób „poważniejszego” odczytania – jak moja na wstępie – ma w sobie przecież coś nieodparcie groteskowego, jest jakby wielkim cudzysłowem rozpiętym nad całością. Obraz rozgotowanego cukiniowego miąższu skutecznie hamującego nasze pedantyczne zabiegi porządkowania świata, nawet tego małego, mojego-twojego tu i teraz, jaki jawił mi się podczas lektury – nie jest chyba niezgodny z autorską intencją, a jego plastyczność odbija sięgające również sztuk wizualnych zainteresowania Wróblewskiego. Jeśli dysponuje on dystansem do siebie, takim jak jego bohater, nie powinien także uznać za faux pas odwołania się do słów Józefa Marii Bocheńskiego z rozprawki O sensie życia: „Nie trzeba pogardzać małymi celami i przemijającymi chwilami życia… Nie trzeba się dać uwieść przez Jedno Jedyne, przez Wielką Sprawę, aby umieć zadowalać się wielością małych i przelotnych zadowoleń”. A gdyby tak przenieść te słowa na grunt estetyki czy teorii literatury i miast domkniętym – i zapewne krwawym – eposem – cieszyć się jego wyjętą z poetyckiego shakera potencjalnością?

Miąższ głębia daleko
Pufin maczugowate owoce
Chcą w nasze płyny
zobaczyć jak uciekamy
materia rozchylone
miąższ słodkie odnóża (…)
Pod odpowiednim
kątem do gwiazdy.

„Cukinie” to niejedyne słowo tak mocno obecne w tomie; spośród pozostałych moją uwagę zwróciły przede wszystkim dwa, a właściwie trzy: „pełzacze” i „Shanty Town”. Muzyczna wrażliwość autora Ciamkowatości życia podsuwa skojarzenie „pełzaczy” z rock-operą grupy Genesis, za jaką można uznać ostatni album nagrany z Peterem Gabrielem, The Lamb Lies Down on Broadway, a dokładniej – z utworem The Carpet Crawlers. Jego przesycony metaforami tekst daje się czytać jako opis aktu poczęcia widzianego od strony plemników, jako żmudny proces i rywalizacja o zapisanie się w historii, gdy niemal wszyscy są przegranymi, a tylko jeden wygrywa. Gdzie wśród setek konkurentów tak trudno o przyjaciela. Czy to nim jest przywołany w dedykacji tomu i następnie po wielekroć w jego poszczególnych częściach tajemniczy Pufin? Czy to jego chciałby ocalić bohater tej poezji?

Ktoś będzie musiał kogoś
pierwszy zimna gwiazda
W pozycji niemowlaka
albo na plecach
Razem z kilkoma cukiniami
żeby po drodze mieć
wypełnione nieczynne
wnętrze i zjawić się
poza planszami
z nasionem przygotowanym
na ciąg dalszy hodowli.

Natomiast „Shanty Town” to z pewnością zapożyczenie od jamajskiego muzyka Desmonda Dekkera i zespołu Desmond Dekker and the Aces, tutaj funkcjonujące jak hasło przywoławcze, kod czy po prostu zawołanie. W piosence 007 (Shanty Town) odsyła m.in. do określonych wydarzeń (protestu studenckiego i zamieszek z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku), ale bardziej ogólnie oznacza slumsy i mogłoby się odnosić do przejściowości naszego istnienia, do niezadomowienia w tym świecie, bytowej przypadkowości i podrzędności, gorszości, pozostając zarazem czymś w rodzaju subkulturowego znaku rozpoznawczego w ramach współczesnej kultury popularnej.

Mamy zatem w Cukiniach zapis zwyczajnego, acz może nieco ponadprzeciętnie zakręconego życia co i rusz konfrontowanego z kosmicznym, historyczno-heroicznym tłem, z wszechobecnym drganiem praczasu, z gigantyczną konstrukcją wszechświata, która niepokoi i przytłacza nas, mieszkańców duchowych slumsów, pełzaczy pragnących pozostawić po sobie jakikolwiek ślad. Czy to nie najprawdziwsze doświadczenie? Trochę nijakie, jak sam w sobie smak cukinii, uprawiającej kulinarną mimikrę, ale najgłębiej nasze. Czy to nie jego szukamy w poezji?