Lydia Davis – pisarka, która potrafi w literaturze wszystko

Z tłumaczem Michałem Tabaczyńskim rozmawia Marek Paryż

W materiałach promocyjnych przygotowanych przez wydawnictwo Czarne w związku z premierą zbioru opowiadań Lydii Davis Asortyment strapień znalazł się pana komentarz, o którym powiedzieć, że opisuje twórczość tej pisarki w samych superlatywach, to powiedzieć za mało. To swoista deklaracja zachwytu, bardzo daleko idąca, jeśli chodzi o jej wartościujący wydźwięk. Co pana zachwyciło w pisarstwie autorki, której rozpoznawalność nawet wśród specjalistów od literatury amerykańskiej wciąż jest dość ograniczona?

Najprościej rzecz ujmując, musiałbym pewnie powiedzieć, że to przez moją słabość do geniuszy – czy też w tym przypadku: geniuszek czy, jak lubię mówić, geniuszyc – literatury. Ale rozumiem, że to wysoce tautologiczna odpowiedź, mimo że jak najbardziej prawdziwa i szczera.

Gdybym miał udzielić odpowiedzi dokładniejszej, to odniósłbym to do mojego osobistego problemu, którym jest pewien rodzaj rozdarcia. Mianowicie: nie umiem od lat już zdecydować, jaki estetyczny wzorzec literatury najbardziej mi odpowiada. W skrócie powiedziałbym: Proust czy Flaubert, albo, żeby jednak trwać na gruncie amerykańskiej literatury: Barth czy Carver, Djuna Barnes czy Grace Paley, Wallace czy Syn Jezusa Denisa Johnsona. W uproszczeniu: czy uprawiać misterne tańce wokół rzeczywistości, czy traktować ją prawym prostym. Davis te moje dylematy i sprzeczne zachwyty unieważnia w ten sposób, że inkorporuje do swojej prozy absolutnie wszystko, każdy styl, każdy rejestr. A na dodatek – co jest zupełnie niesamowite – buduje z tego spójną i rozpoznawalną całość!

            Gdybym miał jakoś obiektywizować te sądy i oderwać się od własnych skrzywień, to moja wysoka ocena tej twórczości również wiąże się z jej wszystkożernością, ale rozumianą szerzej niż styl. Czyli obejmującą także konstrukcje tych narracji, nawiązania intertekstualne, a w końcu tematy i bohaterów. Ta osobliwa mieszanina nie jest wyłącznie popisem genialnej pisarki o absolutnym słuchu językowym. Robi ona to samo, co w swoich krótkich prozach robili Franz Kafka czy – szczególnie – Robert Walser. Obu Davis rzecz jasna zna, a nawet pisała o nich jako o swoich inspiracjach. W tej mozaice maleńkich obrazów pokazuje nam Davis cały świat. Nieustabilizowany, chaotyczny, migotliwy, na który odpowiedzią nie może być standardowa reakcja. Czyli, inaczej mówiąc: standardowa narracja. Davis nigdy nie jest standardowa, dzięki czemu niemal każdy jej tekst jest małym traktatem o widzeniu świata, o naszych poznawczych instrumentach, o zaskoczeniu rzeczywistością.

Chociaż nie można nazwać Davis pisarką sławną, to nie da się zaprzeczyć, że osiągnęła sukces. Abstrahując od wartości artystycznej jej prozy, czy widzi pan jakieś czynniki kontekstowe czy okołoliterackie, które mogły odegrać tu rolę? Może debiutując w latach 70. XX wieku, kiedy ugruntowała się literatura awangardowa spod znaku postmodernizmu, także w sensie rynkowym i instytucjonalnym, Davis trafiła w swój czas?

Rzeczywiście uprawiany przez nią typ literatury chyba nie może uczynić pisarza sławnym. Ale też międzynarodowy Booker czy nagroda PEN/Malamud (w Polsce to niewiele mówi, ale wśród laureatów byli nobliści: i Bellow, i Munro) zrobiły swoje. Nie przypominam sobie, żebym w Stanach wszedł do jakiejś dużej księgarni i nie zastał tam jej książek. Chociaż, może warto o tym też powiedzieć, bo to znaczący gest: autorka dystrybucję swojej ostatniej książki, Our Strangers, ograniczyła do księgarń kameralnych.

            Umiejscowienie Lydii Davis pośród linii rozwojowych literatury amerykańskiej zdaje mi się trudne z powodu zbytniej wielości możliwych perspektyw: rozwoju prozy postmodernistycznej, rozwoju poezji (szczególnie: wiersza prozą, który w Stanach ma nieporównanie silniejszą pozycję niż u nas), najnowszej literatury, na którą wpływ miały nowe media. Patrząc z tej pierwszej perspektywy, powinniśmy przeanalizować rozwój minimalizmu w odpowiedzi na wyczerpywanie się prozy pierwszej fali postmodernizmu – Davis dokonała osobliwej syntezy tych dwóch trendów. Druga perspektywa wymagałaby spojrzenia na ówczesny rozwój poezji po eksplozji eksperymentu nurtu Language poets w latach 70. i następującej później reakcji; ciekawym byłoby porównać jej opowiadania z wierszami prozą takiego osobnego poety, jak choćby James Tate. No i trzecia wreszcie wiązałaby się z przemianami komunikacji wymuszonej przez internet: komunikatory, wpisy w mediach społecznościowych; Davis wyprzedza tę stymulowaną nowymi mediami flash fiction czy „twitteraturę” i wpisuje się w doświadczenia poznawcze pokolenia, które dorastało z internetem.

            Skoro więc pyta pan o „trafianie w czas”, to myślę, że Lydia Davis, będąc często pisarką anachroniczną, udziela swoją twórczością niezwykle trafnych odpowiedzi na zmiany kulturowe i cywilizacyjne. Czasem trafia w swój czas, czasem go wyprzedza, ale zawsze odsłania coś, czego się nie spodziewaliśmy.

Czy zlecenie na przekład Asortymentu strapień to był początek pana znajomości z prozą Davis? Jaka jest historia tej znajomości? Może – jak zdarza się to w przypadku tłumaczy, traktujących swoją pracę z pewnym poczuciem misji – wykonał pan jakieś wstępne tłumaczenia i sam szukał dla niej wydawcy?

Powtarzam to czasem – nie bez strachu, że mógłbym brzmieć minoderyjnie: właściwie nie uważam się za tłumacza. To dumne miano zostawiam moim koleżankom i kolegom, którzy są świetnymi fachowcami, przyjmują zlecenia, tłumaczą dużo i do tego rzeczy różnorodne. Ja przekładem spełniam wyłącznie moje literackie fantazje. Każdy z takich projektów tłumaczeniowych jest dla mnie częścią własnego projektu pisarskiego. Z Lydią Davis jest podobnie. To jakoś moja autorka. Nie pamiętam, kiedy się z nią zetknąłem, ale to musiało być przed 10, 15 laty albo nawet wcześniej. W Pokoleniu wyżu depresyjnego, mojej książce sprzed lat sześciu, już ją kilka razy przytaczam we własnym przekładzie.

            Misję może i czułem – ona się zresztą częściej objawiała tym, że wykorzystywałem teksty Davis na sporadycznych warsztatach pisarskich i tłumaczeniowych z młodzieżą. Ale tak, owszem, zdarzyło mi się raz zaproponować jej książkę wydawnictwu Drzazgi; właściwie nawet nie tyle zaproponować, ile zarazić entuzjazmem – ale ten entuzjazm zbiegł się jednak z planami wydawnictwa Czarne obejmującymi serię opowiadań amerykańskich, która wtedy jeszcze nie była ogłoszona. Więc entuzjazm Drzazg pozostał czystym zachwytem bez praktycznych spełnień. Ale tak się w tej historii znalazłem ja. Niewielkie to z mojej strony ambasadorstwo, ale zawsze jakieś.

 

[…]