Pisanie sprawia mi wielką przyjemność

Z Lydią Davis rozmawia Piotr Florczyk

Miała pani szczęście jako pisarka, bo udało się pani oprzeć wpływowi rynku literackiego, który wyraźnie faworyzuje powieść względem opowiadania czy też krótkiej prozy. Rzecz jasna krótka forma nie jest wyłącznie domeną debiutantów albo poetów flirtujących z prozą. Jak pani postrzega znaczenie opowiadań we współczesnej kulturze literackiej?

Opowiadania zawsze były popularne, ale dzisiaj odgrywają rolę o tyle istotniejszą w porównaniu z przeszłością, że rytm życia kultury jest szybszy niż kiedykolwiek wcześniej i nasza zdolność koncentracji uwagi się zmniejszyła. Opowiadanie pozwala czytelnikowi wejść w nową sytuację, zanurzyć się w niej w wyobraźni, doświadczyć jej w zapośredniczony sposób. W pewnym sensie czytanie oznacza większą aktywność niż obejrzenie filmu albo odcinka serialu w telewizji czy internecie. Pisarz wypełnia stronę słowami, ale to czytelnik przywołuje obrazy w swoim umyśle, może na chwilę przerwać czytanie i oddać się jakiejś fantazji, a potem do czytania wrócić. Opowiadanie to wynik wspólnego wysiłku kreacyjnego pisarza i czytelnika.

Zna pani języki obce – oprócz francuskiego i hiszpańskiego studiowała pani także holenderski i niemiecki – i jako filolożka jest pani wyczulona na słowa. Obecnie jednak tematyka literatury wydaje się przesłaniać kwestie stylu: ważni autorzy formułowali niedawno postulaty, że pisarstwo powinno stać się bardziej polityczne i posłużyć jako środek do „walki z supremacją białych” w literaturze i w życiu. Jaki jest pani pogląd na tę odwieczną debatę o dychotomii tematu i stylu – a może zgoła rzemiosła?

Najmniejsza zmiana w doborze słów albo użyciu interpunkcji może znacząco wpłynąć na sens tego, co pisarz chce powiedzieć. Słowa i styl należy traktować z uwagą, bo decydują o kształcie przekazu; jeśli jakiś przekaz mocno do nas przemawia, to styl, ton, dobór słów siłą rzeczy ma tu wielkie znaczenie. Myślę, że istnieje przestrzeń dla różnych rodzajów pisarstwa, nie tylko dla takich z polityczną misją. Ale pewne cele polityczne trzeba mieć w polu widzenia i na pewno walka z supremacją białych jest takim celem. Inny przykład to kryzys klimatyczny, w obliczu którego musimy przedefiniować nasze priorytety.

Gdy niedawno czytałem niektóre z pani opowiadań ponownie, uderzyło mnie to, jak bardzo są one realne, nieomal wyzute z inwencji, jakby wyrastały z życia i idei. Podkreśla pani, jak ważne jest prowadzenie notatnika dla pani pisarstwa – „Mój dziennik niczym drugi umysł, to, co wiem czasami, to, co wiedziałam kiedyś” – ale zastanawiam się, skąd pani opowiadania biorą swój początek?

Wiele z nich zainspirowały przelotne momenty, coś, co usłyszałam albo o czym pomyślałam. Takie utwory piszę przynajmniej w zarysie od razu, na miejscu. Proste, codzienne życie dostarcza bogatego materiału. Relacje międzyludzkie zawsze są złożone. A z drugiej strony jest to, co czytamy, w co wnikamy, stąd czerpiemy kolejne pomysły – i język. Inne opowiadania planuję na spokojnie: pojawia się myśl, którą rozważam przez dłuższy czas. Zdarza się, że robię wtedy notatki, jak odpowiednio ją ująć, a potem siadam i zaczynam pisać.

Znane jest pani uwielbienie dla literatury niedokończonej, fragmentarycznej, nietradycyjnej (w odróżnieniu od eksperymentalnej, który to termin oznacza coś zupełnie innego). Pracowała pani również na materiale znalezionym. Jak w pani przypadku wygląda sam proces pisania?

Fascynują mnie takie rodzaje niekompletności czy fragmentaryzacji, które dają wgląd w to, jak pracuje umysł pisarza, balansujący między formą wyszukaną i rudymentarną – wtedy widzę, jak ten umysł ożywa. Mam poczucie faktycznej bliskości pisarza i tekstu. Im bardziej wypolerowany tekst, tym odleglejszy od pisarza. Ale bardzo różne rodzaje twórczości mogą być źródłem ekscytującej lektury, by wspomnieć prozę Shirley Hazzard, pisarki wyrafinowanej do granic ekscentryczności. Jej zdania trzeba czasem przeczytać kilka razy, żeby w pełni je pojąć. W ostatecznym rozrachunku literatura to nie jest pole do uogólnień; cokolwiek chcielibyśmy udowodnić, zawsze znajdzie się przykład przeciwny.

Pani opowiadania cechuje humor („gdy jadła orzechy nerkowca z miski, zjadła także aparat słuchowy”) i inteligencja (choćby w zaskakujących przedstawieniach zwyczajnych rzeczy albo ludzkich cech). Stąd wynika zabawa, z jaką rozbiera się na czynniki pierwsze pani tekst na poziomie zdania, którego elementy mogą – albo nie – dać  wspaniały efekt na końcu. Przywodzi mi to na myśl takich pisarzy, jak Walser, Kafka (jego Dzienniki) i Beckett. Jaki jest pani stosunek do literackich mistrzów teraz i jaki był wcześniej, kiedy pani dopiero zaczynała swoją literacką drogę?

Wspomnianych przez pana pisarzy wciąż bardzo podziwiam, ale nie czytam ich tak często i dokładnie, jak wówczas, gdy byłam młodą autorką. Teraz szukam lektur na szerszym polu, chyba chętniej niż ongiś rozglądam się za rzeczami mniej oczywistymi. Lubię literaturę wczesnych stuleci, bo jej język (jeśli czytam wersje, które nie zostały przełożone na nowoczesny angielski) zawsze zaskakuje i brzmi odświeżająco. Czytam więcej książek historycznych, bo dawne dzieje też mnie zaskakują, to, jak bardzo inaczej ludzie kiedyś myśleli, jak bardzo różniły się ich obyczaje od naszych. Historia daje mi wytchnienie od presji naszej własnej kultury.

W przedmowie do Życia Henryka Brulard, memuaru Stendhala, wskazuje pani na niezwykłą bezpośredniość dzieła, w którym pisarz ma na uwadze przyszłych czytelników i nawet zwraca się do nich. Jak sama pani to ujmuje, gdy je czytamy, „czujemy, że czytamy w tym samym momencie, kiedy pisarz pisze, albo powodujemy to, że on mówi, a kiedy mówi, my słyszymy”. W dużej mierze ten efekt wynika z dokładności opisu, co również charakteryzuje pani pisarstwo. Czy myśli pani o swoich czytelnikach – przeszłych, obecnych i przyszłych – podczas pisania i/albo po wydaniu utworu?

Tak, oczywiście. Ale relacja z czytelnikiem to złożona kwestia. Na pewno nie piszę w określony sposób po to, by przypodobać się hipotetycznemu odbiorcy. Zarazem idea skutecznej komunikacji to nader istotna część mojego podejścia do pisania. Bywa, że zadaję sobie pytanie: „Czy to będzie jasne dla czytelnika?” zwykle na późniejszym etapie rewizji, a nie podczas pracy nad pierwszą wersją. Kiedy jeszcze czytałam swoje prozy na wydarzeniach publicznych (trudno powiedzieć, czy kiedyś jeszcze do tego wrócę), spotykałam czytelników, ludzi mi obcych, i słuchałam, jakie były ich wrażenia. Często interpretowali to, co napisałam, w sposób rozbieżny z moim zamysłem, zabarwiony skojarzeniami osobistymi, przez co jakiś utwór nabierał znaczenia o wiele bardziej emocjonalnego, niż w moim odczuciu. To ciekawe doświadczenie. Jak mówiłam wcześniej, tekst literacki to w pewnym sensie rezultat współpracy. Indywidualna recepcja jest swoista i posiada właściwe sobie uzasadnienie.

Czy jest coś, czego pani w swoim pisarstwie nie lubi? Może jest pani w czymś za dobra? To pytanie nasunęła mi fabuła pani wczesnego opowiadania A Few Things Wrong with Me, w którym żona uświadamia sobie, że są rzeczy, których mąż „nie lubił w niej od samego początku”.

Mała korekta – to nie mąż, tylko chłopak, który zrywa z bohaterką, o ile dobrze pamiętam zakończenie utworu. (A może nie jest to jasne?!). A odpowiadając na pytanie, muszę powiedzieć, że nie ma takich rzeczy. Gdyby były, dążyłabym do tego, żeby je poprawić – przynajmniej taką mam nadzieję. Pisanie sprawia mi wielką przyjemność, każda nowa historia jest odkryciem. Odkryciem tego, co można zrobić, mając za punkt wyjścia taki czy inny pomysł albo przelotnie usłyszane zdanie. Gruntownie poprawiam tekst, tak długo, jak jest to konieczne. „Siedzę” nad nim, dopóki nie nabiorę pewności, że wszystko w nim wyraża to, o co mi chodzi. Z jednych opowiadań jestem bardziej zadowolona niż z innych. Są utwory bardziej energetyczne, dynamiczne, a z drugiej strony łagodniejsze czy spokojniejsze. I tak jest dobrze.

[…]

 

 

Wywiad został opublikowany w piśmie „Explorations” 2021, nr 9

Przełożył z angielskiego Marek Paryż