Lądowanie polszczyzny na Księżycu

Marcin Bełza

W debiutanckiej Prawdziwej historii Jeffreya Watersa i jego ojców Łyskawa nowatorsko buduje złożoną, bogatą narrację o piekielnie precyzyjnej konstrukcji. To proza z premedytacją amerykańska, pochodząca spoza „planety Polska”. A jednak nawet tak misterne dzieło ma swoje słabości.

„Coś niebywałego!”, woła Dariusz Nowacki w „Gazecie Wyborczej”[1] po lekturze tej debiutanckiej powieści. Justyna Sobolewska na łamach „Polityki” wręcza jej 6 gwiazdek, pisząc, że to „niewyczerpana powieść”, nawiązując do opus magnum Davida Fostera Wallace’a Niewyczerpany żart. Warto podkreślić, że w przypadku prozy polskiej „recenzje” literackie w „Polityce” rzadko, a w przypadku debiutów chyba w ogóle, nie są opatrywane maksymalną liczbą gwiazdek. Ba! – nawet dzieła Thomasa Bernharda, Elfriede Jelinek, Petera Handkego nie otrzymały tak wysokiego ratingu w tym niewątpliwie wpływowym piśmie. Podobnie – żeby być bliżej amerykańskiej poetyki i zaszytych tropów w powieści Łyskawy – takiego zaszczytu nie dostąpiło wiele dzieł takich pisarzy, jak: Jonathan Franzen, David Foster Wallace (5 gwiazdek za Bladego króla), Thomas Pynchon (zaledwie 5 gwiazdek za kultowe, arcydzielne 49 idzie pod młotek), Cormac McCarthy, Toni Morrison, Maggie Nelson, Don DeLillo i wielu innych tytanów i tytanek amerykańskiej literatury.

Dlaczego tyle o tym piszę? Otóż w obecnym życiu literackim to właśnie gwiazdki, nie zaś długie analizy krytycznoliterackie, są głównym źródłem ekscytacji, względnie dramatów, mają olbrzymie przełożenie na ewentualne nominacje do nagród, zaproszeń na konferencje i festiwale. Czy to wszystko oznacza, że mamy do czynienia z arcydziełem, które za chwile podbije świat? Przyjrzyjmy się głębiej temu debiutowi.
 
Magiczne puzzle
Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców jest dużą powieścią – objętościowo, strukturalnie i fabularnie. Łyskawa nowatorsko w obszarze rodzimej literatury buduje złożoną, bogatą narrację o piekielnie precyzyjnej konstrukcji. To proza na wskroś amerykańska – nie tylko z powodu osadzenia akcji w Stanach Zjednoczonych, ale przede wszystkim dlatego, że z amerykańskiej tradycji literackiej pochodzą jej styl, konstrukcja, motywy i zabiegi konstrukcyjne. Naszpikowana jest też odniesieniami do amerykańskiej historii i kultury. W tym wymiarze to wyjątkowa, świetna powieść.

O czym opowiada? Prawdziwa historia… jest przewrotną, potraktowaną z ironią i humorem, sagą rodu Hartów, żyjących w fikcyjnym, prowincjonalnym amerykańskim miasteczku Copperfield. Ale – co trzeba podkreślić – mamy tu też bohaterów, których zmagania z życiem potraktowane są ze śmiertelną powagą. Te wątki potrafią one chwycić za gardło i zbudować najwyższy stopień napięcia – jak choćby historia drwali, którzy pracowali w służbie słynnego na całe miasteczko warsztatu stolarskiego Hartów, czy opis dzieciństwa Priscilli Priessnitz (o tej bohaterce za chwilę).

Fabuła powieści rozciąga się od 1898 do 2022 roku i jest pozornie nielinearna. Poszczególne rozdziały nie są ułożone chronologicznie, ale działają jak magiczne puzzle, które szybko – w służbie czytelności i utrzymania napięcia u czytelniczki – wskakują na swoje miejsce. Dla porównania z prawdziwie nielinearną i przy okazji diachroniczną narracją mamy do czynienia w Niewyczerpanym żarcie D.F. Wallace’a czy w przejmującej powieści noblistki Han Kang Nadchodzi dziecko[2]. Łyskawa nie idzie jednak tak daleko, jak ci pisarze. Dzięki sprytnie pochowanym bridge hangerom wywołuje u czytelnika poczucie ekscytacji i niejako zmusza go do szybkiej, nieprzerwanej lektury – słowem, tej książki nie da się odłożyć. Szczere brawa i tu!

Centralnym motywem powieści jest owiana tajemnicą historia Jeremy’ego Harta, ostatniego przedstawiciela pięciopokoleniowego rodu słynnych (oczywiście w skali prowincjonalnego Copperfield) stolarzy. Jeremy zdradza tradycje swojej rodziny i miasteczka i zamiast uprawiania rzemiosła wybiera tworzenie sztuki, w czym staje się na tyle dobry, że podbija cały świat. Za tę zdradę płaci jednak odrzuceniem przez rówieśników i przez ojca. Ostatecznie dokonuje swojego „powrotu do Reims” – na chwilę znów przyjeżdża do Copperfield, żeby spojrzeć raz jeszcze na umierającego ojca, warsztat i peryferie świata, w którym stawiał swoje pierwsze kroki, po czym natychmiast stamtąd ucieka i zaszywa się pod fikcyjnym nazwiskiem w przyjemnym hoteliku nad oceanem. Jako dojrzały artysta, zdobywszy uznanie najbardziej wpływowych krytyków, marszandów i kolekcjonerów, Jeremy tworzy niepokojące rzeźby z drewna. Oddziałują one tak silnie, że niektórych odbiorców potrafią przyprawić nawet o zawał czy zapaść. Artysta niezwykle skrupulatnie (i skutecznie) dba o swoją prywatność – jest zupełnie nieuchwytny dla dziennikarzy, marszandów i wszelkiej maści wielbicieli. To artysta widmo, trochę jak Pynchon.

Ironia, żart i złośliwości
W tym momencie na scenę wkracza Priscilla Priessnitz, która także pierwsze lata spędziła w Copperfield. Jest osobą dotkniętą głęboką traumą – choroba psychiczna matki, którą ojciec latami ignorował, skończyła się śmiercią jej młodszego brata. Po tym tragicznym wydarzeniu ojciec wysyła nastoletnią Priscillę do dalszej rodziny, a potem wiesza się w rodzinnym domu Priessnitzów.

Dorosłym życiem Priscilli rządzi obsesja na punkcie sztuki i osoby Jeremy’ego Harta. Poświęca mnóstwo czasu, aby go odnaleźć, tropi latami każdy ślad jego obecności i twórczości; wszystko to z mizernymi rezultatami. Tę porażkę jednak przekuwa w intrygujące dzieło „Demon drewna”. Dzieło Priessnitz Łyskawa niezwykle zgrabnie wszywa w fabułę tak, że staje się ono autonomicznym i ważnym głosem całej narracji. „Demon drewna” to misterna kombinacja krytyki sztuki i autobiografii – można się tu doszukiwać ironicznych (choć bez cienia krytyki czy dialogu) nawiązań do autobiograficznego nurtu pisarstwa eseistycznego, których przykładem mogą być książki takich amerykańskich pisarek jak: Maggie Nelson[3], Anne Boyer[4] czy Claire Dederer[5]. Łyskawa potraktował tę bohaterkę z dużą wrażliwością, unikając ironii, żartu i złośliwości, których na kartach powieści jest naprawdę wiele. Chciałbym kiedyś przeczytać dzieło prozatorskie wyłącznie jej poświęcone.

Żartów i ironii jest najwięcej we fragmentach, które są zapisem programu radiowego stacji Copperfield. Łyskawa przejrzyście pokazuje chaos międzyludzkiej komunikacji, niewiarygodność mediów, które stają się platformą zabawy ulepionej z amalgamatu faktów, szalonych teorii spiskowych, zabójczych skrótów i uproszczeń. Dosięga nas tutaj również groza polityki, która już nawet nie stara się pudrować własnego cynizmu i pustki, co jednak także, dla prowadzących tę audycję i zapewne ich odbiorców, jest przedmiotem zabawy i źródłem wyczerpanego (w literaturze) do cna żartu.

Kim jest tytułowy Jeffrey Waters, zdradzić nie mogę – byłby to zbędny i psujący lekturę spoiler. Zresztą i tak nie da się o wszystkim w dziele Łyskawy napisać. Motywów i wątków jest tu tyle, że nie da się ich w sposób wyczerpujący przedstawić.

Dzieło jednorazowego użytku
Muszę szczerze wyznać, że przy pierwszym czytaniu Prawdziwa historia… wciągnęła mnie bez reszty i zachwyciła, czego wyraz dałem natychmiast po lekturze, pisząc „szybki” post na facebooku, opatrując ten wpis pięcioma gwiazdkami. Odniosłem się w ten sposób do ratingowania gwiazdkami, piórkami i bóg wie czym jeszcze tak zwanych recenzji literackich. A przecież krytyka literacka to nie kompulsywna, taśmowa produkcja gwiazdek i pocztówkowej objętości recenzji – wymaga trawienia, namysłu, przeżycia głębszego niż radość po zakupie nowego telefonu. Właśnie dlatego – nie odwołując mojego uznania – chcę krytycznie podejść do tego niewątpliwie unikalnego dzieła i zwrócić uwagę na jego dwie słabości, paradoksalnie związane z tym, w jaki sposób nas zachwyca.

Po pierwsze jest to dzieło, by tak rzec, jednorazowego użytku. Dlaczego? Otóż niezwykła staranność autora w budowaniu przyjaznej dla użytkownika powieściowej konstrukcji służy koniec końców manipulacji osobą czytelniczą. Oczytanemu odbiorcy dużą radość sprawia tropienie i rozkodowywanie zaszytych w powieści tropów i odniesień do popkultury i wielkiej literatury (część zresztą, żeby nie było za trudno, ujawnia sam autor w przypisach końcowych). Czy znajdziemy tu Pynchona? Oczywiście! Czy znajdziemy Wallace’a? Bez trudu. Czy całość (w ujęciu fabularnym) nie przypomina dzieł Franzena – a jakże! Tylko to wszystko jest igraszką, bowiem główną osią tej powieści nie jest dialog z tymi dziełami albo próba zbudowania krytycznej, niewygodnej wizji świata czy kondycji kultury, ale zaskoczenie i zabawienie osób czytelniczych.

W XXI wieku, zwłaszcza w literaturze amerykańskiej (polecam miażdżącą krytykę obiegu literackiego w Stanach w wykonaniu Rebekki F. Kuang w kapitalnej powieści Yellowface[6]), zastosowana przez Łyskawę prezentacja historii kobiet spotkałby się ze sporymi problemami na etapie redakcji i miałaby trudność na etapie (obowiązkowej w Stanach) oceny speców od tropienia w książkach kulturowych, etnicznych czy genderowych niepoprawności. Wszystkie kobiety w tej powieści są bowiem tłem dla sprawnie skonstruowanej i do bólu patriarchalnej opowieści męskiego rodu stolarzy, przedstawianych ze wszystkimi akcesoriami archetypu drwala. Nawet obyczajowo wyzwolona, ale chyba głównie dojmująco samotna i pogubiona postać Priscilli Priessnitz jest zbudowana tak, żeby podkreślić wyjątkowość Jeremy’ego Harta – geniusza sztuki, nieuchwytnego, fascynującego widma. Całe swoje życie podporządkowuje obsesji na punkcie wyobrażanego, białego, uprzywilejowanego mężczyzny, którego nie może dosięgnąć – tak fizycznie, jak intelektualnie. Słowem pobita przez życie kobieta pożąda niedostępnego artysty.

Z kolei kobiety z rodu Harta mogą co najwyżej prowadzić bar (kupiony przez twardego jak skała założyciela rodu) – centrum miejscowych plotek. Ich całe życie rozgrywa się na prowincji – w granicach ich języka i świata, które dyktowane i sterowane są przez mężczyzn, patriarchów rodu, a ich największym dokonaniem jest sprzedawany w barze owocowy placek, nie mający sobie równych (wyłącznie w Copperfield, rzecz jasna). Kobiety – poza (re)produkcją kolejnych pokoleń wybitnych stolarzy, nie mają żadnego przełożenia na istotę i wymowę narracji tej powieści. Ostatecznie jedna z nich, Meg Hart, nawet nie próbuje odczytać listów, które przesyła jej Wielki Artysta Jeremy. Skupia się bardziej na liczeniu papierosów, które na zapleczu baru wydziela sobie na każdy dzień ciężkiej fizycznej pracy. Jedyną kobietą, która opuszcza magiczny świat Copperfield, jest Mimi Logan, żona jednego z drwali. Ale tu także jej decyzja jest oparta na negatywnej motywacji – otóż podyktowana jest zdradą jej męża, którą Mimi w pewnym momencie odkrywa. Słowem i tu lokowanie kobiet w świecie sterowane jest postawą mężczyzn.

Po drugie, świetnie, żeby nie powiedzieć wirtuozersko, rozpisane są te partie książki, które opowiadają historię dwóch drwali. Z magicznego Wzgórza Johnsona położonego na obrzeżach Copperfield, tego niewyczerpanego (przez ponad sto lat!) zasobu drzew, w ciszy i pokorze dostarczają oni materiał warsztatowi Hartów. Nie ma jednak w tej opowieści żadnych klasowych pęknięć czy napięć – Copperfield funkcjonuje poza klasami, wszystkie linie podziału są zasypane, każdy bez wyjątku bohater w zgodzie z innymi (a nawet z wdzięcznością wobec innych) zajmuje przypisane mu miejsce w społecznym uniwersum miasteczka. Narrator załatwia to prostym trikiem – ci ludzie kochają swoją pracę i tyle, nie mogą sobie nawet wyobrazić świata i pozycji wykraczających poza tę przestrzeń.

Moja ambiwalencja bierze się z łatwości lektury, która w licznych partiach wzniesiona jest na barkach ukochanych przeze mnie pisarzy – ale nie po to, żeby widzieć dalej i przesuwać horyzont, tylko po to, żeby bawić i rozbrajać czujność osób czytających. Łatwość lektury nie jest zarzutem, ale czytelność i przejrzystość – ta literacka matka manipulacji – już tak. Środki literackie i imponująca sprawność grania konwencjami są niewątpliwie mocnym i świeżym powiewem w polskiej literaturze najnowszej. Ale koniec końców jest grą, zabawą, żartem, a osobiście nie podzielam słynnego zdania Noblistki z Krakowa, że literatura jest najlepszą zabawą, jaką wymyśliła ludzkość.

Zabawa, żart czy pastisz w sztuce – jak pisał Mark Fisher[7] – obsadza nas co najwyżej w roli konsumentów, którym kapitał wybija z ręki wszelkie narzędzia krytyczne. Nim się obejrzymy, one też stają się zabawą. Między innymi dla tego w kwestii literatury stoję na pozycjach, o których pisała Doris Lessing (z zachowaniem pełnego szacunku dla poglądów biegunowo odmiennych):

fundamentalną kwestią jest to, że] książka żyje własnym życiem, wydaje owoce i skłania do refleksji i dyskusji jedynie wtedy, gdy jej struktura, kształt i intencja pozostają niezrozumiałe, ponieważ chwila zrozumienia struktury, kształtu i intencji książki jest także tą chwilą, w której nie da się już nic więcej z niej wydobyć[8].

Ile dałbym zatem gwiazdek Prawdziwej historii Jeffreya Watersa i jego ojców? Od czterech do nieskończoności. Ale tylko za pierwszą lekturę tej wysmakowanej, pochodzącej spoza „planety Polska” powieści. Bez cienia ironii powiem tak: bawcie się dobrze!


Przedruk ze zmianami redakcyjnymi z „Kultury Liberalnej” 2024, nr 826 (45).



[1]    W numerze z 22 października 2024 roku.
[2]            Han Kang, Nadchodzi dziecko, przeł. Justyna Najbar-Miller, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2020.
[3]            Maggie Nelson, Argonauci, przeł. Kaja Gucio, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020, oraz Czerwone fragmenty, przeł. Anna Gralak, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021.
[4]            Anne Boyer, Obumarła, przeł. Karolina Iwaszkiewicz, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021.
[5]            Claire Dederer, Potwory. Dylemat fanki, przeł. Dorota Komorowska-Saga, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2023.
[6]            Rebecca F. Kuang, Yellowface, przeł. Grzegorz Kumerski, Fabryka Słów, Lublin 2023.
[7]            Mark Fisher, Kapitalizm realistyczny. Czy nie ma alternatywy?, przeł. Andrzej Karalus, Instytut Wydawniczy Książka i Prasa, Warszawa 2020.
[8]            Wstęp autorki (z 1973 roku) do: Doris Lessing, „Złoty notes”, przeł. Bohdan Maliborski, Wielka Litera, Warszawa 2014.