Jak to jest być nieczłowiekiem?

Michał Sowiński

Opadł już kurz po noworocznych podsumowaniach i innych zestawieniach ćwierćwiecza – warto więc wspomnieć o książkach wydanych w ostatnich kilkunastu miesiącach, które nie doczekały się należytej uwagi. Cztery zaprezentowane niżej tytuły zapewne więcej dzieli niż łączy: czas powstania, styl czy nawet gatunek prozatorski. Niemniej są to książki nieoczywiste, idące w poprzek literackim modom i trendom, czasem wręcz ostentacyjnie odwracające się od tego co tu i teraz. Są też – na różne sposoby – pochwałą wyobraźni, mapowaniem odległych i rzadko odwiedzanych obszarów języka.

Każda z nich ciągnie w swoją stronę, ale da się w nich dostrzec ciekawą nić –filozoficzną: fascynację istnieniem i nicością, mierzenie się potrzebą szukania sensu w rzeczywistości lub wymyślaniem strategii radzenia sobie z jego brakiem. Momentami bywają mroczne, częściej jednak przebija z nich pewien rodzaj światła (może nawet nadziei?), dzięki któremu egzystencja w chaotycznym i niestabilnym świecie staje się bardziej znośna.

Pierwsza z nich to Twórca Gwiazd Olafa Stapledona. Ta ni to powieść, ni to traktat filozoficzny napisana w 1937 roku (teraz w nowym, odświeżonym tłumaczeniu Macieja Świerkockiego) swego czasu uważana była za arcydzieło literatury SF. Zachwycali się nią wszyscy wielcy autorzy tego gatunku – od Isaaca Asimova, przez Philipa K. Dicka i Arthura C. Clarke, na Stanisławie Lemie kończąc. A Jorge Luis Borges uważał ją za jedną z najbardziej imponujących książek science fiction, jakie kiedykolwiek powstały.

Dlaczego? W pewnym sensie to matryca fabularna (ale i podglebie filozoficzne) dla całego gatunku. Zaczyna się niewinnie: jej bezimienny narrator wychodzi nocą na wzgórze gdzieś na angielskiej prowincji, aby podziwiać rozgwieżdżone niebo. Po chwili jednak jego świadomość zostaje porwana przez nieznaną siłę – rozpoczyna się wielka odyseja świadomości, która wije się przez czas i przestrzeń. W ten sposób odwiedzamy odległe zakątki galaktyki, tysiące planet i układów słonecznych, gdzie powstają, rozwijają się i umierają niezliczone cywilizacje. Każde odwiedzane miejsce rozwijają świadomość narratora, wzbogacając jego sposób myślenia i postrzegania rzeczywistości. Istoty podobne ludziom stopniowo ustępują bytom coraz dziwniejszym, których egzystencja przekracza granice naszego rozumienia i języka. Początkowo widzimy przede wszystkim warianty ziemskich pomysłów cywilizacyjnych i historiozoficznych, później jednak pojawiają się coraz dziwniejsze koncepcje ideologiczne i metafizyczne (Stapledon miał gruntowne wykształcenie filozoficzne).

To właśnie ta część książki stanowi do dziś kopalnie pomysłów dla kolejnych pokoleń twórców narracji SF, w tym dla Justina Roilanda oraz Dana Harmona, twórców serialu Rick i Morty, czyli wielkiej summy SF, w której możliwości i granice gatunku są testowane w intensywny i pomysłowy sposób.

Najciekawiej jednak robi się, gdy narrator, poznawszy już wszystkie czasoprzestrzenne zakątki kosmosu, zmierza ku spotkaniu z tytułowym Twórcą Gwiazd, bogiem-demiurgiem, odpowiedzialnym za kształt wszystkiego, co istnieje (lub może zaistnieć). Konfrontacja z nim – przeszywająca epifania – daje chwilowy wgląd w naturę wszechrzeczy. Nie jest to jednak doświadczenie przyjemne. Twórca okazuje się bowiem kapryśnym artystą, dla którego kreacja kolejnych wszechświatów (nasz nie jest ani pierwszym, ani ostatnim), to niepojęta z naszej perspektywy igraszka. „Pojąłem, że cnotą stworzenia jest zatem kochać i czcić, a cnotą twórcy stwarzać i być nieskończonym, niemożliwym do osiągnięcia i zrozumienia celem wielbiących go stworzeń”. Bóg wymyka się więc prostym kategoriom dobra i zła, bliższy jest raczej zblazowanemu estecie, a sens naszego istnienia jest nie tylko niezrozumiały, ale w ogóle niemieszczący się w obrębie naszej rzeczywistości.

Kolejna książka to również wyprawa w terytoria radykalnie obca, tym razem jednak atmosfera jest mroczniejsza. W ubiegłym roku wydawniczym nadrobiliśmy poważne zaległości – pojawiła się w końcu po polsku (przekład Barbara Jaroszuk) powieść Pasierb jednego z najważniejszych argentyńskich pisarzy XX wieku, Juana José Saera, recenzowana w tym numerze przez Mikołaja Kołakowskiego. Rzecz dzieje się na początku XVI wieku, gdy bezimienny marynarz rusza z Hiszpanii do Río de la Plata. Wyprawa kończy się katastrofą – statek rozbija się na nieznanym wybrzeżu i ostatecznie ratuje się tylko główny bohater. Trafia w ręce plemienia, które okazuje się praktykować kanibalizm (scena uczty, podczas której zjadani są jego byli towarzysze jest absolutnie przeszywająca w swoim naturalizmie).

Ocalały marynarz, nie mając wyboru, przyłącza się do tej społeczności, powoli i mozolnie ucząc się ich języka i kultury. Niewiele jednak dla nas, czytelników, z tego wynika. Gdy bowiem po wielu latach udaje mu się wrócić do Europy, nie potrafi w sensowny sposób opowiedzieć o tym dziwnym świecie. Nie mogąc się odnaleźć w ojczyźnie, dołącza do wędrownej trup cyrkowej, gdzie, korzystając z tego karnawałowego medium, próbuje odtwarzać swoje przygody.

Powieść Saera to jedna z wielu w dziejach zachodniej literatury rekonfiguracja wyprawy do jądra ciemności. Taka podróż zawsze odciska piętno na podróżującym, jednocześnie powodując zniszczenia w jego imaginarium. Korzyści poznawcze z takich wypraw są raczej znikome – przynoszą jedynie symboliczne spustoszenie, objawiające się przede wszystkim upośledzeniem samego języka.

Pierwsze zdanie powieści jednocześnie zapowiada i podsumowuje cały ten wysiłek: „Z tamtych pustych wybrzeży została mi przede wszystkim obfitość nieba”. Znów, podobnie jak w „Twórcy gwiazd” przed narratorem otwiera się pustka, nicość, która nie tyle poszerza perspektywę, ile raczej ją załamuje. Ślad, jaki śmiali odkrywcy zostawiają na obcym lądzie, okazuje się iluzoryczny, znika niemalże od razu, podmyty przez odwieczne fale oceanu. Nowy Świat, jak nazywali Amerykę pierwsi europejscy kolonizatorzy, okazał się okrutny, a jego przestrzeń radykalnie obca i milcząca.

Jeszcze inaczej o problemach z istnieniem opowiada Aldona Kopkiewicz w swoim debiutanckim (wcześniej publikowała wyłącznie poezję) zbiorze miniatur prozatorskich Panna Denna i inne zmyślenia. Rzeczywistość, z którą przychodzi nam się zmierzyć, przesiąknięta jest dziwnością – czasem śmieszną (gołębie debatujące o najlepszych strategiach przetrwania w Krakowie, mieście wielu linii metra), częściej jednak mroczną i niepokojącą.

Tytułowe i jednocześnie otwierające tom opowiadanie to historia syreny (choć nazwa ta nie pada wprost), która z bólem wyznaje, że jest reliktem zamierzchłej epoki. W nowych czasach, które poprzedziła seria katastrof, ukonstytuowała się utopia (albo dystopia - zależy jak na to spojrzeć) przeciętności. „Tę nową przyrodę stworzono dzięki wielkiemu wysiłkowi inżynierów i projektantów, którzy sprawili, że dziś wszędzie jest tak samo, miło i średnio”. Syrena jest ostatnią, która jeszcze potrafi płakać (choć oczywiście jej łzy od razu rozpuszczają się w ogromie oceany) i pamięta muzykę, która była czymś więcej niż tylko prostą, nijaką rozrywką. Z jej wspomnień wynika, że spokrewniona jest zarówno z syrenami Homera, jak i z tą opisaną przez Andersena.

Niestety wszystkie jej siostry zginęły marnie, zamieniając się w morską pianę. Czasem dlatego, że naiwnie zaufały człowiekowi, częściej jednak dlatego, że ludzie zaczęli je ignorować „Bez ludzi i my zaczęliśmy ginąć. Ich milczenie doprowadzało moje siostry najpierw do rozpaczy, potem do szaleństwa”, wspomina ostatnia żyjąca syrena.

Jedyne, co ją trzyma przy życiu, to pragnienie zapisania historii, zarówno swojej własnej, jak i całego gatunku. Problem polega oczywiście na tym, że potrzebny jest do tego suchy papier. „No tak, gdzie moje kartki, nie mam kartek, znowu zamokły. Jutro zacznę od nowa”. Mogłaby wyjść na brzeg i go wysuszyć, jednak wtedy nikt by nie potraktował jej opowieści poważnie – wysuszona, zamieniłaby się w niepoważną historyjkę. To paradoks, z którym zmagają się wszyscy bohaterowie zestawionych tu książek: nie można jednocześnie istnieć i opowiadać o swoim istnieniu.

W ostatnim akapicie opowiadania dowiadujemy się, że syrena wcale nie żyje w oceanie, lecz w wielkim akwarium, w którym wystawiona jest na pokaz ludziom. Ta metaforyczna klamra czyni jej los jeszcze bardziej upiornym–. Nie dość, że syrena jest kronikarką końca własnego gatunku, to jeszcze swoją opowieść musi tworzyć w upokarzających warunkach. Przy życiu trzyma ją wyłącznie nadzieja na „suchą kartkę” - gdyby ją dostała, mogłaby odejść spokojnie, przemieniona w morską piane, ale skoro to niemożliwe, będzie żyła wiecznie.

Ten katalog nieoczywistych książek metafizycznych chciałbym domknąć esejem Piotra Pazińskiego Przebierańcy w nicości, recenzowanym w „Nowych Książkach” na początku 2024 roku przez Juliusza Gałkowskiego. Poświęcony jest on malarstwu Witolda Wojtkiewicza, wybitnego modernisty, który przez całe krótkie życie (zmarł w wieku 30 lat) zmagał się z ciężką chorobą, co bez wątpienia odcisnęło piętno na jego obrazach. Paziński w brawurowy sposób dokonuje reinterpretacji jego twórczości, wpisując Wojtkiewicza w kluczową dla europejskiej nowoczesności siatkę pojęć (projekt, który autor „Rzeczywistości poprzecieranej” rozwija od wielu lat).

Zaczyna się od kolorów, a konkretniej od zieleni, która u Wojtkiewicza, podobnie jak u innych modernistów, ma szczególne znaczenie. Wyblakła, zgniłoszara i właściwie wszechobecna na jego obrazach powiązana jest z rozpoznaniami natury ontologicznej - to przedstawienie świata, który jeszcze się nie do końca zmaterializował albo już zaczął gnić, wracać do jakiejś formy pierwotnej. „Kolory degradacji. A może kolory prabulgotu stworzenia?” Podobnie jak naznaczona widmem śmierci egzystencja Wojtkiewicza, rzeczywistość z jego obrazów zaczyna zmierzchać już o świcie.

Paziński uważnie się przygląda też obsesyjnie powracającym motywom, takim jak zabawki, dzieci, teatralne dekoracje czy po prostu śmierć w najróżniejszych postaciach. Każdy z tych elementów to rodzaj wytrychu, otwierającego drzwi do, wydawałoby się, na zawsze utraconych albo nigdy niepoznanych obszarów doświadczenia. Wojtkiewicz bowiem, zresztą jak wszyscy bohaterowie książek Pazińskiego, był nieodwracalnie zainfekowany modernistyczną melancholią – bólem z powodu niedającej się nazwać utraty. Dlatego jego obrazy to w pewnym sensie mapowanie tych braków, obrysowywanie ich poprzez niekończącą się paradę zawsze niedoskonałych metafor. „Tworzenie obrazów jest tylko aproksymacją, przybliżaniem się do baśni, która stale nam się wymyka”.

Niemniej sam akt kreacji, trochę jak z Schulza czy Kantora, okazuje się na tyle wydajny, że staje się bluźnierczą alternatywą dla boskiej kreacji świata. I tu dochodzimy do kluczowej właściwości tego podszytego nicością świata – ułomne i niedoskonałe atrapy stworzenia, wyciosane z pustki przez artystę składają się na jedyną możliwą przestrzeń metafizyki.

Wojtkiewicz, a przynajmniej ten opowiedziany przez Pazińskiego, wydaje się zafascynowany takim stanem rzeczy. Nie tylko nie lamentuje nad utraconym sensem świata, ale wręcz melancholijnie, a zarazem frenetycznie afirmuje możliwości, jakie daje zanurzanie się (czy też przebieranie się) w nicość.

Cztery zebrane tu książki próbują uchwycić coś, co wymyka się prostym definicjom. Ich autorzy i autorki są zafascynowani granicą, miejscem, gdzie język zaczyna się załamywać, a wyobraźnia musi poszukiwać nowych form. To literatura, która nie próbuje na siłę wypełniać pustki ani ukrywać pęknięć w tkance rzeczywistości – przeciwnie, zbliża się do nich z uporem, czasem z czułością, czasem z ironią. W tych szczelinach rodzi się przestrzeń, w której niedoskonałość staje się nośnikiem sensu, a brak – polem działania.