Demokracja w pigułkach
Henryk Domański
Oczywiste, że demokrację można różnie rozumieć, że występuje ona w wielu wariantach, a jej cechą charakterystyczną jest dostosowywanie się do oczekiwań społecznych. Tytuł książki Davida M. Estlunda, Autorytet demokracji, może sugerować, że autor koncentruje się w niej na mechanizmach wzmacniania prawomocności. To nic oryginalnego, ponieważ takie analizy prowadzone są stale. Nowatorstwo Estlunda polega raczej na tym, że rozmontował demokrację na części składowe. W niektórych fragmentach książki sięgnęło to granic absurdu, co ma swoje zalety i wady, o ile wadą jest uświadomienie czytelnikom złożoności mechanizmów społecznych, ponieważ o takie komplikacje tu chodzi
Rozważania Estlunda są nietypowe. Autor prowadzi je bowiem pod kątem filozoficznego rozbioru różnych aspektów demokracji – takich jak równość, wolność, prawomocność, kierowanie się racjonalnością przy podejmowaniu decyzji lub głosowanie na zasadzie większości. Panuje powszechne przekonanie, że demokracja jest ustrojem najbardziej sprawiedliwym, zaspakajającym potrzeby społeczne. Rzadziej zastanawiamy się, co z tego wynika i jakie to rodzi trudności w zastosowaniu praktycznym. Dla Estlunda to sprawa kluczowa, ponieważ – jak wykazuje – nie ma zbyt wielu rzeczy, w które by wszyscy wierzyli, a ocena zależy od wyboru właściwego modelu demokracji. Na przykład rozstrzygnięcia zapadające w ramach demokracji deliberacyjnej, czyli w wyniku dyskusji między obywatelami, mogą przynieść efekty niesatysfakcjonujące dla zwolenników modelu normatywnego. Demokracja normatywna przywiązuje szczególną wagę do przestrzegania określonych wartości, jak i tego, że ludzie nie muszą się znać na sprawach, na które głosują. Inne problemy wyłaniają się przy wdrażaniu „liberalizmu politycznego” – Estlundowi chodzi tu o łatwy do przewidzenia brak zgodności między racjonalnością i moralnością. Nawet najmądrzejsze programy partyjne nie muszą być przez społeczeństwo akceptowane, jeżeli pozostają w sprzeczności ze światopoglądem: jest to inny aspekt stałego problemu wyważenia właściwych proporcji między wyborem normatywnym a instrumentalnym. Z kolei odwołanie się do warunku „akceptowalności” rodzi dylemat, czy każdy brak zgody oznacza naruszenie demokracji, czy też dopuszczalne są jakieś ustępstwa, a więc czy na przykład w pewnych sytuacjach dozwala się stosowanie aborcji
Zaletą rozszczepiania demokracji na ogniwa pierwotne jest to, że pozwala ono na dotarcie do sedna problemu. Wiadomo jednak, że tą metodą można się posługiwać na różne sposoby, a poza tym istnieje ryzyko odkrywania rzeczy mało istotnych. Zastosowana przez Estlunda dekompozycja demokracji na części składowe w wielu miejscach przeradza się w „dzielenie włosa na czworo”. Filozoficzne dywagacje wkraczają na tory rozbioru semantycznego zamiast wyjaśniania rzeczywistości i proponowania konkretnych rozwiązań. Nie rozumiem na przykład, w jakim celu autor posługuje się pojęciem „poprawnościowej prawomocności”, jeżeli w tym samym zdaniu wyjaśnia, że po prostu chodzi o prawo spełniające standardy sprawiedliwości społecznej. Po co odróżnia „bezstronny proceduralizm deliberacyjny” od „racjonalnego proceduralizmu delibracyjnego”? Domniemywam, że ten pierwszy jest lepszy dla demokracji, ponieważ racjonalność może być w jakimś stopniu stronnicza. Ale przecież nie wymaga to tworzenia ekwilibrystycznych konstrukcji pojęciowych, podobnie jak niepotrzebnym konstruktem jest „autorytet pierwotny” – chodzi o niekwestionowaną prawidłowość, że każda władza potrzebuje zgody i akceptacji; żeby dowieść tej prawdy, wystarczyłoby ją nazywać prawomocnością. I jeszcze podział na „utopofobię” (strach przed utopiami) oraz na „utopizm moralny”, który ma identyfikować nierealistyczne utopie. Rozwiązaniem pośrednim, łagodzącym te przeciwieństwa, ma być teoria „aspiracyjnej” demokracji
Interesujący wątek dotyczy procedury wyborczej. Estlund argumentuje, że powszechne prawo wyborcze nie jest koniecznym warunkiem rozwoju demokracji. Wystarczyłaby debata z udziałem wszystkich uprawnionych do głosowania, a ostateczne decyzje podejmowałaby nieliczna grupa osób dobieranych metodą losową. Estlund nie widzi w tym rozwiązaniu nic złego. Ja widzę: jak wynika ze wszystkich znanych mi badań, kategoriami nadreprezentowanymi we wszelkich debatach są absolwenci szkół wyższych i osoby o wysokim statusie społecznym. Proponowana przez niego strategia prowadziłaby więc do wzmocnienia nierówności społecznych, co naruszałoby podstawową zasadę demokracji, czego Estlund, nie będąc empirykiem, nie jest w stanie uchwycić. Dlatego – jego zdaniem – od wyboru losowego lepsza jest procedura, którą nazywa proceduralizmem epistemicznym. Wypracowanie tej konstrukcji pojęciowej stanowi główny cel książki. Proceduralizm epistemiczny różni się od innych rozwiązań wyeksponowaniem kontroli przy stosowaniu demokracji w praktyce kosztem odwoływania się do wartości. Albowiem nie istnieje – uważa autor – coś takiego jak dobro wspólne, o które warto zabiegać. Ważniejsze jest przestrzeganie określonych zasad, nawet jeżeli nie są one powszechnie akceptowane, jak na przykład płacenie podatków. Pozwolę sobie na uwagę krytyczną: położenie akcentu na przestrzeganie demokracji od strony formalnej kosztem osłabienia roli pryncypiów nie eliminuje korupcji i innych nadużyć, a jeżeli rezygnujemy z kierowania się kryterium „dobra wspólnego”, nawet je wzmacniamy. Być może przesadzam z krytyką, ponieważ to, co nazwałem upajaniem się rozbiorem semantycznym, stanowi cechę analizy filozoficznej, z którą się trzeba pogodzić. Demokracja jest systemem ewoluującym, a im bardziej się w niego wgłębiamy, tym więcej trudności interpretacyjnych się pojawia.