Wyjechać z Przeradowa
Konrad Zych
Pod koniec września 1986 roku w Przeradowie, jednym z tych nadmorskich miasteczek, gdzie życie zamiera wraz z końcem sezonu, ginie nastolatka. Ofiarą brutalnego mordu okazuje się Regina Wieczorek, powszechnie lubiana prymuska, oczko w głowie rodziców, wzór prowincjonalnych cnót. Milicji szybko udaje się ująć sprawcę. To chłopak ofiary, typ outsidera, który zdaniem bliskich dziewczyny nie był odpowiednią partią dla utalentowanej jedynaczki.
Sentymentalna z pozoru historia miłosna komplikuje się jednak, gdy na miejscową komendę zgłasza się niejaki Kowalski, włóczęga o wyglądzie i manierach arystokraty. Mężczyzna nie tylko przyznaje się do zabicia Reginy, ale i sześciu innych dziewczyn, które – jeśli wierzyć słowom przybysza – mordował z zadziwiającą regularnością. Co siedem lat – jedną. Zawsze pod koniec września. Milicji szybko udaje się ustalić, że przynajmniej w jednym Kowalski nie mijał się z prawdą. W Przeradowie co kilka lat rzeczywiście ginęły nastolatki. Ofiary, prócz młodego wieku, łączyło jedno. Wszystkie wydawały się inne. Nieprzystosowane do życia w małej, prowincjonalnej społeczności. Kiedy prowadzącemu śledztwo sierżantowi udaje się wreszcie odnaleźć kości jednej z nich, przełożony nieoczekiwanie odsuwa go od sprawy. Również rodziny zaginionych dziewczyn wykazują zaskakującą obojętność na wieść o wznowieniu śledztwa. Milicjant nie zamierza jednak rezygnować. Tymczasem na trop historii sprzed lat wpada córka właścicielki miejscowego pensjonatu, Pola. Zaniedbana i nieśmiała nastolatka, która prócz przesiadywania na recepcji i czytania Tolkiena nie ma innych rozrywek. Pola też jest inna. I też marzy o wyjeździe z Przeradowa…
W Pokucie, kolejnej powieści pozbawionej elementów fantastycznych, Anna Kańtoch wykorzystuje wątki i motywy, które sprawdziły się w poprzednich książkach. Niezawinionego cierpienia z dzieciństwa, skrywanej przez lata tajemnicy, metafizycznej obsesji, swojskiej, prowincjonalnej biedy, a całość – z równie dobrym skutkiem – ponownie sytuuje w realiach schyłkowego socjalizmu. Osadzenie akcji w latach osiemdziesiątych, podobnie jak wybór protagonisty, milicjanta z powikłaną przeszłością, zbliża powieść do poznańskiego cyklu Ryszarda Ćwirleja. Podobieństwa między Pokutą, w tym miejscu można by zresztą umieścić i Łaskę, i Wiarę, poprzednie odsłony tego nieformalnego cyklu, a – powiedzmy – Trzynastym dniem tygodnia wydają się jednak powierzchowne. Kańtoch, inaczej niż Ćwirlej, nie tworzy własnej wersji powieści neomilicyjnej. Nawiązania do klasyków gatunku, nawet jeśli obecne, nie prowadzą do gry z politycznym horyzontem peerelowskiego kryminału. Nie są próbą uzgodnienia fabuły o sympatycznych, bądź co bądź, milicjantach z antykomunistycznym mitem III RP. Również prowincjonalny sztafaż, w każdej powieści inny – w Łasce był to Dolny Śląsk, w Wierze Beskidy, tym razem przenosimy się nad Bałtyk – wydaje się czymś więcej niż tylko dekoracją, adaptacją formuły kryminalnej wypracowanej przez Agathę Christie.
W powtarzającym się schemacie fabularnym, zestawieniu prowincjonalnej beznadziei i szarzyzny ostatnich lat Peerelu z elementami ludowej religijności, dostrzec można wysiłek quasi-biograficzny. Obronę tej części doświadczenia, która nie może zmieścić się ani w oficjalnym, antykomunistycznym dyskursie zwycięzców, ani wielkomiejskim imaginarium liberalnej klasy średniej, przez lata wypierającej się chłopskich korzeni. Pisarstwu Kańtoch zaskakująco blisko do idiolektu Ciemno, prawie noc Joanny Bator. Powieści, która, również sięgając po sensacyjny kostium, zwracała uwagę na problem dyskursywnego wykluczenia najsłabszych, którym nowa rzeczywistość nie miała do zaoferowania nic poza pogardą. Przy czym Kańtoch, inaczej niż Bator, tworzy coś w rodzaju archeologii polskiej biedy. Końcówka lat osiemdziesiątych, czas akcji wszystkich trzech kryminałów pisarki, to przecież nie tylko dramat polityczny, ale i pierwsze próby rewitalizacji systemu, początki instalowania gospodarki wolnorynkowej, o czym przypominają wplecione w narrację „duchologiczne” tropy. Elementy tła, które nie układają się w nostalgiczną fabułę o dorastaniu w demoludach, skutecznie zapobiegają jednak upolitycznieniu pamięci o Peerelu.
To nie suspens czy specyficzny, mroczny klimat, wydaje się niekwestionowaną wartością tych kryminałów – Kańtoch nie próbuje swoich bohaterów dopasowywać do jakiejkolwiek wykładni politycznej. Milicjanci nie są więc ani tępymi funkcjonariuszami, brutalnymi przedstawicielami aparatu represji, ani Wallenrodami w niebieskich mundurach. Nie próbują rozsadzać czy kontestować systemu od środka. Co więcej, szczególna pozycja protagonisty, reprezentanta władzy, a równocześnie kogoś stąd, członka małej, lokalnej wspólnoty, wyposaża detektywa w rodzaj gorzkiej samowiedzy, politycznej nadświadomości, która ujawnia się w rzadkich momentach konfrontacji z realnym. Witczak, główny bohater Wiary, potrafi rozpoznać kłamstwa nowomowy, nie skłania go to jednak do weryfikacji zajmowanych pozycji. Również protagonista Pokuty, sierżant Igielski, wydaje się wolny od moralnych rozterek. Za cały horyzont polityczny powieści służą wizyty w domu doktora Nowackiego, weterana armii Andersa, któremu niechęć do „Ruskich” nie przeszkadza gościć przedstawiciela władzy ani aktywnie uczestniczyć w prowadzonym przezeń śledztwie.
Społeczeństwo w powieściach Kańtoch nie jest bowiem ani ideowo antykomunistyczne, „z wierzchu czerwone, wewnątrz białe”, ani otumanione przez wrażą propagandę (jak w tekstach kryminalnych z epoki). Jest przystosowane. Żyje jakby obok czy pomimo systemu. Pisarka rezygnuje z wizji politycznego agonu, wyobrażenia walki dwóch żywiołów – komunistycznego i antykomunistycznego – bez którego (co oczywiste) nie mogła obyć się powieść neomilicyjna, odwracająca polityczne wektory literackiego pierwowzoru, ale też duża część literackiej produkcji po roku 1989. Równocześnie nie próbuje w żaden sposób cywilizować systemu, poddawać historii nostalgicznej korekcie. Polska końca lat osiemdziesiątych to kraj półperyferyjny. Konsumpcyjne potrzeby obywateli, rozbudzone przez kontakty z Zachodem (ważny motyw Pokuty), zderzają się z pustkami na półkach, a ograniczenie politycznych swobód wydaje się niczym wobec braku perspektyw i wszechobecnej nudy. Te ostatnie rodzą pragnienie ucieczki. Z ciasnego Przeradowa w szeroki świat.
Powieści Kańtoch, ujawniając owo pragnienie, nie idą zarazem w stronę łatwej, quasi-religijnej konsolacji. Przeciwnie, to właśnie ich wyraźny „antymetafizyczny” rys wydaje się najważniejszym, obok czasu i miejsca akcji, wyróżnikiem tych kryminałów, sprawiającym, że układają się one w nieformalny tryptyk. Prawdziwych źródeł zbrodni poszukiwać należy bowiem nie w jakiejś winie sprzed lat, projekcji grzechu pierworodnego, który obciąża jednostkę jeszcze przed narodzeniem, ale w procesie wychowania. Dysfunkcyjnej rodzinie, warunkach materialnych, słowem, strukturalnych ramach, gdzie sprawca nie jest ucieleśnieniem zła, ale – podobnie jak ofiara – produktem okoliczności, w których przyszło mu żyć i dorastać. I niech nie zmyli nas zgrzebny, peerelowski kostium. Pisarka, mimo osadzenia akcji na przednówku demokracji, kreśli wizję prowincjonalnego – głównie kobiecego – piekła, przekraczającego polityczne i chronologiczne podziały. Większość społecznych patologii nie zaczęła się przecież ani nie zakończyła wraz z poprzednim systemem.