Zwierciadełko

Paulina Małochleb

Jeśli przyjąć, że Stendhal miał rację, gdy pisał, że powieść jest zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu, to można jego metaforę pociągnąć dalej i powiedzieć, że targi książki są zwierciadełkiem przechadzającym się po kapitalistycznym rynku. W ich liczbie, organizacji, lokalizacji i przebiegu widać bowiem wszystkie nadużycia trapiące rynek książki oraz efekty myślenia o książce jako przede wszystkim produkcie.

A właśnie rozpoczyna się sezon targowy, pierwsze targi odbywają się w Poznaniu, pracownicy największych wydawnictw rezerwują kosztowne hotele i całują na pożegnanie główki swoich dzieci, zobaczą się bowiem w grudniu, i to raczej w drugiej połowie miesiąca, gdy skończą się targi we Wrocławiu. W ciągu roku zwiedzą miasta wojewódzkie i miasta średniej wielkości, będą stać na stadionach, halach i namiotach. Za każdym razem jednak jest to wyjazd na cztery-sześć dni, a te stają się w Polsce coraz bardziej kosztowne. W okresie targowym ceny usług noclegowych idą w górę, a kawa w namiocie targowych kosztuje pół delegacji. Mniejsi wydawcy przeliczają koszty i coraz częściej rezygnują z udziału w dużych imprezach, wynajem stoiska, dojazd, nocleg, koszt dostawy książek i nadgodziny pracowników okazują się bowiem dla nich mordercze. I tak pada mit o tym, że na targach można spotkać wszystkich wydawców, że to jedyna okazja, by zobaczyć i dotknąć wszystkich opublikowanych w Polsce książek.

Ci mali, ale w miarę zamożni wystawcy, których stać na opłatę idącą w tysiące za czterodniowe stoisko, nieśmiało zasiadają w białych boksach, w długich ciągach, przypominających balkony w mrówkowcach. Wystawcy duzi i zamożni preferują architekturę w stylu babilońskich ziguratów, której nieśmiałe dominowanie nad tłumem wzmocnione zostaje przez subtelne neony, telebimy i ekrany ledowe prezentujące zdjęcia publikowanych autorów. Nie są to warunki sprzyjające weekendowemu wypoczynkowi i wyciszeniu po ciężkim tygodniu. Nie mówiąc już o możliwości przyjęcia osób neuroróżnorodnych czy z PTSD. Od kilku lat, kiedy jestem na targach, czekam, aż ktoś ze sceny zawoła w końcu: „Opole, jak się bawicieee??”. Nie biorę na nie dzieci, bo bodźcowane w ciągu tygodnia, mają prawo do tego, , by nikt nie walił ich w głowę torbą. Nawet jeśli to jest torba pełna książek.

Targi najstarsze i w największych miastach korzystają z istniejącej infrastruktury, co sprawia, że święto książki w Krakowie celebrujemy w długim pochodzie przez ulicę Centralną z pięknym widokiem na elektrociepłownię w Łęgu – nikt przecież nie będzie budował niczego dla czytelników w kraju, w którym co trzy minuty pada jedna mała księgarnia. Te największe targi, z największą reklamą i największą frekwencją nie są też już w żadnym stopniu okazją do zapoznania się z przypadkowymi wydawnictwami, zatrzymania przy wystawcach, których nie znamy. Weterani targów, ci wymarzeni przez wydawców tzw. „zwykli czytelnicy”, uzbrajają się w mapy stoisk, zaznaczają wybrane miejsca, a następnie rysują najkrótsze trasy łączące te punkty. Tak jest w Warszawie i tak jest w Krakowie, gdzie chodzi się tylko po to co znane, sprawdzone, już przetestowane. Tu się nie poznajemy, to nie ma nawet trzyminutowych randek w ciemno.

Targi niby są dla wszystkich, ale jednak bardziej dla bezdzietnych dorosłych z wypchanym portfelem, czyli dla osób, które wśród 43% czytających stanowią zdecydowaną mniejszość. Pozostali – młodsi, czasem nawet w wózkach, albo starsi, czasem również na wózkach, raczej tu nie wjadą, chyba że bardzo wcześnie rano. Inaczej zablokują ich kolejki. Sukces targów mierzy się bowiem we frekwencji, tym najbardziej prymitywnym wskaźniku, od którego odchodzą powoli różne programy dotacyjne.

Targi książki zapraszają nas święto, owszem. Jest to z pewnością święto hajsu, weekend pod wezwaniem świętej Mamony, w czasie którego modlą się wszyscy: sprzedawcy o klientów z kilkoma luźnymi stówami, klienci – o te luźne stówy, które według skomplikowanego algorytmu dzieli się między całą rodzinę. Książki kuszą wielkimi nalepkami z ceną, na ladach wystawia się przeliczniki z obniżkami – za dwie książki 20% mniej, a za pięć – 50%. W krainie liter wszyscy wyciągają kalkulatory. Dla chętnych są nie tylko książki, ale też koszulki, kalendarze, biżuteria, ręcznie robione świece, czapki, szaliki i potpourri.

Między tymi regałami dość nieśmiało przemykają autorzy – główni wytwórcy, ściągnięci na targi w celu podpisywania. Wiedzą, że właśnie oto zaczyna się konkurs na miss i mistera turnusu, że miarą ich sukcesu będzie długość kolejki. Publiczność po powrocie do domu będzie opowiadać, ile godzin stała w oczekiwaniu na autograf ulubionych autorów, a miarą miłości do dzieci będzie towarzyszenie im w ogonkach do Negrońskiej, Bednarek czy Maleszki. Autorzy książek trudnych na własnej skórze odczują cenę estetycznego eksperymentu, kiedy przed ich stoiskiem będzie wiał tylko słaby powiew klimatyzacji. I mało kto ma w sobie wtedy opór, żeby myśleć o byciu Flaubertem, gdy trafia na takie targowisko. Nawet jeśli to po prostu święto późnego kapitalizmu dla sprawnych fizycznie dorosłych.