Cudu nie da się zrozumieć

Dyskutują: Tomasz Kłusek – literaturoznawca i filozof, Barbara Matczak – krytyk literacki, Aneta Zawadzka-Karwowska – filozof Moderuje Grzegorz Filip – redaktor naczelny „Nowych Książek”

Grzegorz Filip: Porozmawiajmy o nowej powieści Łukasza Orbitowskiego Kult. Jest rok 1997. Prowincjonalny fryzjer opowiada dziennikarzowi historię cudów w Oławie nieopodal Wrocławia. Narrator gawędzi o tym, jak w roku 1983 Matka Boska ukazała swą postać jego bratu, który – otrzymawszy przy tym dar uzdrawiania – stał się na kilkanaście lat bohaterem wielkiego ruchu pielgrzymkowego. Myślę, że ważna jest stylizacja powieści na dokument, literaturę faktu. Rozdziały udają zapis na taśmach magnetofonowych

Tomasz Kłusek: W ubiegłym roku wpadł mi w ręce zbiór „Ekspresu Reporterów”. Była to seria tomików wydawana przez Krajową Agencję Wydawniczą od połowy lat siedemdziesiątych do początku dziewięćdziesiątych. Każdy tomik składał się z trzech reportaży i rozmowy z osobą uznaną za interesującą. Ktoś, kto po nie sięgnie, może być zaskoczony skalą krytycyzmu, beznadziejnością przelewającą się przez karty tych książeczek. I to wszystko w cenzorskich okowach. Cud w Oławie niestety nie doczekał się takiego opisu. Gdyby teraz po latach, już bez zinstytucjonalizowanej cenzury, Orbitowski zdecydował się na napisanie retrospektywnego reportażu, wynik mógłby być ciekawszy. Żyje przecież jeszcze sporo ludzi, którzy pamiętają tamte zdarzenia, pootwierano archiwa. Właśnie suche na pozór dokumenty i autentyczne zapisy rozmów oraz wypowiedzi dałyby w efekcie o wiele ciekawsze rezultaty. Po lekturze Kultu odnoszę wrażenie, że o samym cudzie oławskim niczego interesującego się nie dowiedziałem, natomiast o autorze coś niecoś. Gdybym miał pisać o Polsce stanu wojennego i latach po nim następujących, to sięgnąłbym raczej po ocenzurowane „Ekspresy Reporterów” niż po Orbitowskiego.

Barbara Matczak: Ja również nie sięgnęłabym po Kult, aby dowiedzieć się czegoś o cudzie oławskim, bo nie wydaje mi się, że jest on tematem tej książki. Nie sądzę też, żeby Orbitowskiemu zależało na udokumentowaniu realiów epoki – jedno i drugie, moim zdaniem, stanowi jedynie tło, scenografię. I właściwie trudno potraktować to jako zarzut. Stylizacja na spisane z taśmy nagranie pozwala przede wszystkim na snucie długiej, pełnej anegdot i dygresji gawędy – nie tyle nawet o wydarzeniach, ile o uczestniczących w nich ludziach. Dzięki temu, że opowiada o nich człowiek, któremu byli oni bliscy, który zna ich nie tylko w chwili i w kontekście objawień, stają się oni pełniejsi. Jak podkreśla narrator, na człowieka składają się bowiem nie tylko najważniejsze wydarzenia z jego życia, lecz każda drobnostka, która go kształtuje. Tak samo jest z bohaterami literackimi. Ta forma narracji pozwala także na przemycenie przemyśleń na temat życia i ludzkiej natury w sposób nienarzucający ich czytelnikowi – padają przecież z ust człowieka, który sam nie jest kryształowy, nie ma więc prawa udzielać nam pouczeń.

Aneta Zawadzka-Karwowska: Do ludzkiej wyobraźni przemawia obraz siedzącego w fotelu rozmówcy i usadowionego naprzeciwko niego reportera uzbrojonego w sprzęt nagrywający. Odnieść można wtedy wrażenie, że sytuacja nosi znamiona prawdziwej opowieści, ważnej i pełnej dramaturgii. W końcu któż chciałby poświęcać czas na dokumentowanie rzeczy niemającej istotnego znaczenia? Zarejestrowane na taśmie słowa stają się świadectwem prawdy osoby, która je wygłasza. I nie ma tu znaczenia, jak się rzeczy miały, ale jak zostały zapamiętane. Bo ludzka pamięć nie jest wiarygodnym zbiornikiem przechowującym fakty w niezmienionej formie, mieszają się w niej różne porządki i treści. Przyjęcie konwencji zapisu na nośniku głosowym, jak zrobił to Orbitowski, pozwala prowadzić narrację w sposób emocjonalny, czyli tak, jak działa ludzka pamięć. Dzięki temu zbliżamy się do naszego bohatera, ufamy mu. Z racji tego, że książka ma „udawać” reportaż, taki chwyt wzmacnia poczucie czytelnika, że uczestniczy w autentycznych wydarzeniach, patrząc na nie oczami zaangażowanego i pełnego emocji świadka opowieści. Pogrupowanie narracji w bloki, z których każdy to osobna taśma magnetofonowa, przybliża nas do prawdy o tym, jak człowiek pamięta czas miniony. A pamięta go właśnie blokowo. Kiedy zaczyna się wspominać, jedna myśl wywołuje skojarzenie z inną, jedne emocje zaczynają zaczepiać o zupełnie inne, pozornie bez związku ze sobą.

G.F.: Ale ponieważ głównym bohaterem pozostaje fryzjer narrator i dostępna jest nam tylko jego perspektywa, to wyłącznie jego oczami widzimy świat, tylko jego językiem został on wyrażany. To wprawdzie ciekawa postać, a narracja skrzy się dowcipem, jednak taką konstrukcję odbieram jako ograniczenie.

A. Z.-K.: Dla mnie bohaterem tej książki jest człowiek jako istota potrafiąca czynić naraz dobro i zło. Nie ma więc znaczenia, jaki wykonuje zawód. Liczą się jego wątpliwości, jego sposób przeżywania, postrzegania i działania. Zastosowanie perspektywy jednego narratora pozwala czytelnikom wysłuchać spowiedzi człowieka, którego los, siła wyższa, czy jak to nazwiemy, przeznaczył do uczestnictwa w niecodziennych wydarzeniach. Usunięcie z pola widzenia głosów innych ludzi daje nam niepowtarzalną możliwość zanurzenia się w wewnętrznym świecie człowieka, który jednocześnie widzi siebie i swoje otoczenie tak, jak czyni to każdy z nas: obarczony własnymi wspomnieniami, temperamentem, stereotypami, wychowaniem czy kulturą miejsca i obyczaju. Wyznania bohatera czynią go w naszych oczach ludzkim, jego słowa stają się lustrem, przed którym można stanąć i odważnie powiedzieć sobie prawdę o własnym życiu. Orbitowski snuje swoją opowieść ustami jednego tylko, ale przecież emblematycznego, człowieka.

T.K.: No dobrze, ale autor rzekomo zgromadził mnóstwo materiałów, więc szkoda, że nie zostały one odpowiednio wyzyskane. Bo „proza magnetofonowa” to wbrew pozorom trudny rodzaj twórczości. Nawet Ryszard Schubert w Trenta Tre i Pannie Liliance nie do końca sobie z nią poradził. Brak autentyzmu to podstawowy zarzut wobec Schubertowych autentyków. Gdy zestawiam teraz Orbitowskiego i Schuberta, to poznańskie pisanie o wiele mniej razi szelestem papieru niż to oławskie. Ten fryzjer jakoś mało fryzjerski w swoim gadaniu. Te porównania, zmyślne i wyszukane, sposób konstruowania wypowiedzi niemający nic wspólnego z zapisem magnetofonowym. Wulgarność, która ma zaświadczać o autentyku, to za mało. Kult nie jest więc reportażem, a szkoda, nie wnosi też jednak nic szczególnego do naszego rozumienia kwestii egzystencjalnych, moralnych, nie mówiąc już o metafizycznych. Co nowego i ciekawego można powiedzieć, posługując się sztampowymi bohaterami: małomiasteczkowego partyjnego kacyka, księdza – sybaryty, milicjanta – demona, fryzjerczyka – erotomana i przeciwstawionego im nabożnego głuptaka? Wszystko to już było, mądrzej i lepiej. W Oławie nigdy nie byłem, ale nie sądzę, aby nawet w latach osiemdziesiątych jej status dało się określić w sformułowaniu „dom wariatów”. Rzeczywistość jest o wiele bogatsza i trudniejsza do zrozumienia. Orbitowski znów napisał książkę z założoną tezą, więc stąd niby-autentyk, sztampowi bohaterowie, czarno-białe widzenie świata.

B.M.: Historia objawień opowiedziana ustami Zbigniewa Hausnera jest historią jego samego, a jednocześnie wydaje się dosyć uniwersalna. Mogłaby się rozegrać w Częstochowie albo Gietrzwałdzie, bo autorowi potrzebny był cud w państwie o antyreligijnym ustroju. Musiał to być jednak cud nieuznany przez Kościół, ale mający duży wpływ na lokalną społeczność. Orbitowski wybrał więc Oławę. Mógł opowiedzieć historię o sceptycznie nastawionym do religii człowieku, którego brat doświadcza objawienia. Ze względu na łączącą ich więź Zbigniew nie może się po prostu od tego odciąć. Gdy staje po stronie brata, chcąc, nie chcąc, jest przez otoczenie wiązany z dziejącymi się na działkach cudami, a to sprowadza na niego kłopoty. Ich nośnikami są wspomniani już sztampowi bohaterowie powieści, m.in. policjant i prowincjonalny partyjniak. W tym wypadku ta stereotypowość jest jednak celowa – czytelnik, który choć trochę zna realia, rozumie, do jakich komplikacji prowadzi pojawienie się tych postaci. Pozwala to uniknąć skomplikowanych, rozbudowanych tłumaczeń. Jednocześnie skoro jakaś sytuacja stała się stereotypowa, to nie jest wydumana, tylko całkiem prawdopodobna. Orbitowski może się skupić na tym, w jaki sposób wszystkie pojawiające się przeciwności wpływają na historię bohatera, a nie wyjaśnianiu, na czym polega i skąd wynika problem. Forma narracji, o której wcześniej rozmawialiśmy, umożliwia także pokazanie stosunku narratora do objawień. Zbigniew nie wierzy w nie, ma jednak pewność, że jego brat nie jest oszustem. Mógłby uznać, że Henio zwariował, jednak nie może zaprzeczyć temu, że uzdrawia on przychodzących do niego ludzi. Jest bezradny w zetknięciu z metafizyką i jedyne co mu pozostaje, to troska o brata.

G.F.: Reakcja Kościoła, który nie chce uznać objawień, lekceważąc postawę tysięcy wiernych, staje się przyczyną ostrego oskarżenia. Niestety nasz narrator nie jest w stanie dotrzeć do dostojników kościelnych, abyśmy mogli poznać ich racje. To słabość powieści. Wydaje mi się, że Orbitowski traktuje objawienie oławskie w takich kategoriach jak baśnie, potrzeba cudowności. Czym jest wiara, religia w Kulcie?

A. Z.-K.: Trudno sobie wyobrazić sytuację, w której zwykły człowiek może tak po prostu dotrzeć do kościelnych dostojników i swobodnie przedstawić im swoje racje. Bo jak miałoby to w rzeczywistości wyglądać? Ludziom pozostaje pisanie listów lub korzystanie z pomocy pośrednika, czyli księdza z parafii. W Kulcie ten, który mógłby się wstawić i przybliżyć hierarchom istotę objawień, jest zbyt zazdrosny o rozgłos, który nie jemu przypadł w udziale, w związku z tym nie zamierza się angażować w pomoc, a także robi wszystko, by wygasić wzmożone pielgrzymowanie do miejsca kultu. Nie odnoszę przy tym wrażenia, że objawienia są traktowane przez Orbitowskiego jako baśń czy utopia, ale raczej jako sytuacja angażująca emocjonalnie, wyzwalająca w ludziach pokłady złudnej być może nadziei na lepsze życie. Wiara nabiera w Kulcie podwójnego wymiaru. Z jednej strony jest dostępną wybranej jednostce mocą skutkującą setkami uzdrowień. Cenę za dostęp do niej stanowią jednak cierpienie i zmęczenie, ale, co ważne, żaden z tych elementów nie powoduje rezygnacji z czynienia dobra. Z drugiej strony wiara jest powierzchownym zachłyśnięciem się możliwościami osiągnięcia zdrowia, szczęścia i spokoju, które z czasem blakną, potrzebując nieustającego podtrzymania żarliwości. Wyraźnie słychać wydźwięk takiego postrzegania wiary w słowach Zbyszka mówiącego, że cuda szybko się nudzą. Może dlatego on sam jest tak zdystansowany do wszystkich wydarzeń, próbując znaleźć cuda nie tylko w czymś spektakularnym, jak objawienie, ale także w zwykłej codzienności.

T.K.: Jeżeli autor wybiera sobie za tło lata osiemdziesiąte, początki transformacji ustrojowej i historię Kazimierza Domańskiego, to tym samym mocno wpisuje się w bieżące dyskusje o charakterze politycznym i światopoglądowym. Książka Orbitowskiego nie wnosi nic nowego do skarbnicy wiedzy o człowieku. Zresztą, trudno mieć pretensje, bo to nie te rejony pisarstwa. Natomiast można mieć pretensje o to, że właśnie na rynku wydawniczym ukazała się kolejna pozycja „na zamówienie”. W każdym razie: z jednej strony pojawia się straszna biurokracja partyjna, a z drugiej jeszcze straszniejszy Kościół. Hierarchowie kościelni to klan urzędniczy, którego celem jest realizacja egoistycznych interesów. Czasem zdarzy się jakiś odmieniec, jak na przykład ksiądz Rubik, ale to wyjątek. Oto obraz duchowieństwa wyłaniający się z kart powieści. Powieść Orbitowskiego to rzecz ze z góry założoną tezą o złych urzędnikach komunistycznych i kościelnych oraz głupich sekciarzach. Stąd pospieszna narracja, czasami mocno niechlujna, przeładowanie materiału zbędnymi dygresjami, powtórzenia i rozwlekłość. Powiem więcej: dla mnie Kult to pisarstwo publicystyczne. Nie będę krył, że wręcz nie znoszę tego rodzaju pisania. Jedynym narratorem książki jest właściwie sam autor, który strofuje, poucza, szydzi, deklaruje, natomiast sami bohaterowie to marionetki pociągane za sznurki wedle zideologizowanej tendencji. Cel jest jeden: „działkowy wariat” rozpoczął swoją prywatną wojnę z Kościołem Jana Pawła II oraz prymasa Wyszyńskiego i należy go wesprzeć. Nawet jeśli czyni to wbrew swoim pierwotnym zamysłom.

B.M.: Nie sądzę, żeby wiara była stawiana na równi z bajką. Czytając, miałam wrażenie, że narrator po prostu nie rozumie jeremiaszy. Sam jest niewierzący, sceptycznie odnosi się więc do cudu. A co ważniejsze, zna też swojego brata – nieporadnego życiowo, którym od dzieciństwa się zajmował – i chyba nie mieści mu się do końca w głowie, że to właśnie on miałby się okazać wizjonerem. Cóż, trudno być prorokiem we własnym kraju.

G.F.: Tworząc tę książkę, Orbitowski uciekł przed pewnym niebezpieczeństwem. Uniknął perspektywy inteligenta, człowieka wykształconego, który zaraz by się mądrzył, patrzył z góry na „prowincjonalnych kretynów”. I mielibyśmy drugie Ciemno, prawie noc. Zbyszek jest prosty, taki jak jego brat i pątnicy, ale zarazem zdolny do różnorodnych refleksji. Dzięki temu pojawia się szansa, że zrozumie, co się właściwie zdarzyło. Czy tak jest w rzeczywistości?

A. Z.-K.: Moim zdaniem zupełnie niepotrzebne jest wywoływanie w kontekście tej książki dychotomii: inteligent – człowiek prosty. Nie widzę niczego szczególnego w tym, że główny narrator Kultu to fryzjer z małego miasta, a nie dziennikarz czy profesor socjologii. Losy obu braci stanowią doskonałą ilustrację typowej sytuacji ludzi, którzy pozostając całe życie w jednym miejscu zamieszkania, tracą z oczu perspektywę inną niż swoja. Do zrozumienia drugiego człowieka nie jest więc potrzebne podobieństwo, lecz chęć wejścia w świat innego, nawet bardzo oddalonego od nas samych. Orbitowski dobrze wyłapuje te ludzkie tęsknoty i ukryte pragnienia, potrafi współodczuwać z bohaterami, nawet jeśli ich zachowania są dalekie od powszechnie aprobowanych.

B.M.: Myślę, że Orbitowskiemu potrzebna była nie tyle perspektywa prostego człowieka, ile kogoś, kto nie mógł mieć realnego wpływu na opinię społeczną. Zastanówmy się, co by się stało, gdyby Zbigniew był inteligentem. Trudno go sobie wtedy wyobrazić w takich relacjach, w jakich był z Heniem, a one są przecież bardzo ważne. Prawdziwe komplikacje pojawiają się jednak, gdy się zastanowimy, jak postawiony w jego sytuacji inteligent zachowałby się wobec komplikacji prawnych, jakich nastręczała budowa sanktuarium i wcześniej, gdy chodziło o uznanie cudu przez Kościół. Niewątpliwie inteligent mógłby w jakiś realny sposób pomóc bratu – czy to własną wiedzą, czy obyciem, czy też znajomością z kimś odpowiednio postawionym. Orbitowski potrzebuje bohatera, który będzie raczej bierny, a wszystkie ewentualne podjęte przez niego działania okażą się bardzo przyziemne lub pozostaną bezowocne. Henio musiał wszystko osiągnąć sam.

G.F.: Jednak pisarz nie uniknął spojrzenia wielkomiejskiego inteligenta ateisty, na którego chwilami stylizuje się Zbyszek, co z kolei zamyka mu drogę do głębszej refleksji. Orbitowski, uciekając przed niebezpieczeństwem spłycenia obserwacji, gdyby narratorem uczynił kogoś z zewnątrz, zamknął sobie drogę do pogłębienia optyki, czyniąc narratorem prostaka. Czy prócz garści satyrycznych obserwacji i ironicznych uwag, będących przejawem ludowego antyklerykalizmu, możemy liczyć na coś więcej?

B.M.: Przede wszystkim nie uważam, że jest to powieść antyklerykalna, ani że wpisuje się w obecny dyskurs o Kościele. Owszem, obraz kleru, który wyłania się z opowieści Zbyszka, trudno uznać za pozytywny. Obrywa się jednak wszystkim – księżom, działaczom partyjnym, policji, inteligentom, pątnikom, bezrobotnym, alkoholikom. Jest to więc raczej powieść o małości ludzi w ogóle, o tym, że nawet w obecności cudu zabiegamy przede wszystkim o własne interesy. Jedynym wyjątkiem okazuje się ksiądz Rubik. Czy Kult zawiera jakieś głębsze przesłanie religijne… nie jestem pewna. Warto jednak zauważyć, że Zbigniew, jako ateista, jest bezradny w zetknięciu z metafizyką i jedyne, co mu pozostaje, to troska o brata. Zbigniew zajmuje się rzeczami tak przyziemnymi jak dbałość o zdrowie Henia i próby uchronienia go przed represjami ze strony państwa i Kościoła oraz zwykłymi ludzkimi intrygami i oszustwami. Objawienia natomiast, chociaż przez niego wyśmiewane, całkowicie go przerastają. Cudu nie da się bowiem zrozumieć, można w niego jedynie uwierzyć – dopiero wtedy staje się on cudem. Jest to chyba jedyny i najbardziej uniwersalny wniosek dotyczący spraw duchowych, jaki możemy wysnuć na podstawie powieści.

A. Z.-K.: Podobnie jak pani Barbara nie uważam Kultu za książkę o wydźwięku antyklerykalnym. Prezentowany obraz Kościoła wskazuje oczywiście na sceptycyzm wobec doniesień dotyczących objawień, ale czy można to potraktować jako zarzut? Potrzeba zachowania dystansu wobec nagle powstałego, gwałtownie rozrastającego się wzmożenia ludzkiego nie budzi raczej zdziwienia. Nie dopatrywałabym się więc w tym celowej nagonki na Kościół, czy to instytucjonalny, czy będący wspólnotą ludzi wierzących. Niesprawiedliwe jest także dla mnie wskazywanie Zbyszka jako osoby, której nie udaje się dokonać głębokiej refleksji nad zastaną przez niego rzeczywistością wyłącznie dlatego, że jest rozmówcą rubasznym, traktującym z przymrużeniem oka ważne dla innych rzeczy. Czy przyjmowany przez niego często żartobliwy ton nie jest tak naprawdę zasłoną przysłaniającą dramat człowieka mającego świadomość, że dokonał rzeczy niewybaczalnej, czyli zdradził brata? Motyw poczucia winy za wyrządzone krzywdy wobec tego, kto bezgranicznie ufał i kochał, jest moim zdaniem istotnym wątkiem w Kulcie. Stanowi on bowiem doskonałe tło do uwypuklenia samotności człowieka pozbawionego łaski wiary, człowieka, któremu nikt nie może udzielić rozgrzeszenia, bo sam tego nie potrafi, a w oczyszczającą moc spowiedzi nie wierzy. Szukając ratunku u reportera wysłuchującego go niczym ksiądz w konfesjonale, Zbyszek próbuje zmierzyć się z konsekwencjami podjętych przez siebie decyzji.

T.K.: Książka ukazała się w określonym miejscu i czasie, co nie pozostaje bez znaczenia, jak nas uczy socjologia literatury i zdrowy rozsądek. Oczywiście zawsze i przy każdej okazji można wygłosić parę górnolotnych frazesów i na siłę przykrawać je do tego bądź innego materiału. Artur Sandauer usadzał uczestników prowadzonego przez siebie seminarium, którzy patetyczne hasła a priori stosowali do omawianego utworu literackiego. Zawsze należy wychodzić od konkretnego dzieła, obejrzeć dokładnie jego „wnętrzności”, porównać z innymi rzeczami, które funkcjonują w obiegu artystycznym hic et nunc, stale pamiętając o klasyce. Inaczej o Orbitowskim będziemy mówić jak o Dostojewskim, a to, delikatnie mówiąc, śmieszne. Książka jest nie tylko antyklerykalna, ona jest antyreligijna. Każda kartka tej powieści ocieka prymitywnym i wulgarnym biologizmem. Po co wmawiać Orbitowskiemu coś, czego on sam by sobie nie życzył? Książka jest ważna, arcyważna, bo w przeciwieństwie do pisarzy sobie podobnych autor nie kryje się z zacieśnieniem horyzontów ludzkiego bytowania do biologii. W tym sensie stanowi ona zwieńczenie tego, co napisał wcześniej. Jeżeli będziemy rozmawiali o Orbitowskim jak o Grahamie Greenie czy Gilbercie K. Chestertonie, to niczego o nim nie powiemy, bo powstanie pustosłowna sztanca, którą da się stosować zawsze i wszędzie.

G.F.: Zwrócili państwo uwagę, że podobnie pogardliwie jak wizje swojego brata traktuje Zbyszek jego rzekome zdolności uzdrawiania? Opisuje tych naiwnych, co wstają, odrzucają kule i laski, a po paru krokach padają bez sił. Z drugiej strony ma za złe Kościołowi, że gdy przejął zbudowaną przez brata świątynię, usunął wszelkie ślady uzdrowień. Motyw uzdrawiania jest tu istotny. Orbitowski pisze przecież o czasach, gdy do polskich kościołów przyjeżdżał Clive Harris, a w jego seansach brały udział miliony ludzi. To także czasy Stanisława Nardellego, który spotykał się z tłumami wyznawców na stadionach. Pamiętajmy, że jest to okres zaraz po stanie wojennym, kiedy społeczeństwo polskie było załamane brakiem perspektyw. Szukało nadziei. Czy tę atmosferę udało się pisarzowi odtworzyć?

B.M.: Trudno mi się wypowiadać na ten temat, bo tych czasów nie pamiętam, ale nie miałam takiego odczucia, gdy czytałam powieść. Zwróciłam natomiast uwagę na to, jak bardzo różne jest dzieciństwo Zbigniewa od dzieciństwa jego dzieci. Te różnice związane są przede wszystkim z przedzieraniem się przez żelazną kurtynę zachodnich trendów i przemianą ustrojową.

A.Z.-K.: Pogarda zakłada przyjęcie postawy wyższościowej. Nie dostrzegam u Zbyszka tego rodzaju zachowania. On raczej stojąc z boku, nie będąc zaangażowanym w społeczność głęboko wierzącą, widzi wyraźniej ludzkie postawy. Tłumy przybywające oglądać cudowne objawienie nie stają się przez to świętsze czy pozbawione wad, tak samo nerwowo reagują na stanie w kolejce, tak samo bezwzględnie wykorzystują nadarzającą się okazję, żeby uszczknąć coś tylko dla siebie. W Kulcie mamy dodatkowo skupisko ludzi pokrzywdzonych przez los, którzy pragną odzyskać zdrowie, pragną nadziei i prą ku niej z pełną determinacją. Ale czy ktoś ich z tego powodu wyśmiewa i obraża? Nie sądzę. Pamiętam, że w dzieciństwie mówiło się, że ktoś pojechał do Harrisa czy Nardellego szukać pomocy. Było to postrzegane jako rodzaj wizyty, podczas której może się zdarzyć cud. Ludzie w to naprawdę wierzyli. Nie pamiętam, aby po powrocie ktoś był rozczarowany. Brak uzdrowienia traktowany był raczej jako rodzaj kolejnego doświadczenia mocy emanującej ze zbiorowego przeżywania świata wśród podobnych do siebie osób poszukujących pocieszenia. Orbitowski dobrze uchwycił istotę tej drzemiącej w ludziach potrzeby łączenia się we wspólnotę zgromadzoną wokół idei dającej nadzieję na uzdrowienie, odmianę losu czy perspektywę lepszego życia.

G.F.: O czym jest ta książka? Według mnie najmniej może o fanatyzmie religijnym, raczej o niezrozumieniu fenomenów społecznych. Tylko jedna strona ma z tym wszystkim problem. Pątnicy przyjmują upokorzenia i szykany ze spokojem. Natomiast komunistyczna władza, Kościół katolicki i inni świadkowie oławskiego ruchu pielgrzymkowego dwoją się i troją, żeby wygasić ruch. Nie rozumieją go. Czy dzisiejszemu czytelnikowi dana będzie łaska zrozumienia tego fenomenu i czy książka nas do tego zbliża?

B.M.: Niewątpliwie przybliża nas o tyle, że jest świadectwem człowieka, który miał okazję ten fenomen obserwować z bliska. Warstwa językowa, wraz ze wszystkimi zastosowanymi wulgaryzmami i potocznymi stwierdzeniami, oraz poczucie humoru Zbigniewa i jego przebijająca się na pierwszy plan narracji osobowość odpowiadają sylwetce, którą kreśli Orbitowski. Jak zauważyła już pani Aneta, pisarzowi udało się także dobrze oddać dystans, którego – po latach i ze względu na obecne położenie – nabiera jego bohater zarówno do tego, co się działo, jak i do własnych postaw i zachowań. Ten dystans pozwala Zbigniewowi na emocjonalną, ale jednak dosyć bezstronną ocenę. Jeśli nawet nie daje nam to możliwości pełnego zrozumienia wydarzeń, to pokazuje pewne mechanizmy – a to już pierwszy krok do pojęcia zjawiska.

T.K.: Książka jest głosem Orbitowskiego w toczącym się dziś sporze politycznym i światopoglądowym. Niczym nieskrywany biologizm, unikałem tego słowa, ale w końcu je wypowiem: nihilizm, czynią ją dość spóźnionym w kontekście literatury światowej prozatorskim odpryskiem myślenia postmodernistycznego i postpozytywistycznego. Wszelkie niekonsekwencje autora biorą się z zawieszenia między tymi dwiema filozofiami. Jest on z wykształcenia filozofem, więc dysponuje w tym rozeznaniem. Ktoś słusznie zauważył, że nie ma dla niego żadnych świętości. Są natomiast prawa biologii, którym nie należy się sprzeciwiać. Czy książka zbliża nas do zrozumienia fenomenu objawień oławskich? Z całą pewnością nie. W zrozumieniu tych wydarzeń przeszkodziły biologizm i nihilizm. Objawienia maryjne Kazimierza Domańskiego wpisywały się w nurt katolicyzmu przeciwnego modernizacji Kościoła. To nie przykład ekspresji indywidualizmu religijnego, lecz skrajnego konserwatyzmu katolicyzmu ludowego. Oława nie jest herezją. U Orbitowskiego ani śladu refleksji na ten temat. Jest natomiast mało odkrywcze ględzenie o złym klerze, jurnym fryzjerze i świątobliwym impotencie.

A.Z.-K.: Orbitowskiemu udały się dwie rzeczy. Po pierwsze realistycznie odmalował obraz człowieka będącego w momencie podsumowywania dotychczasowego życia, a który to człowiek był świadkiem niecodziennych wydarzeń. Po drugie autor Kultu uchwycił mechanizm tworzenia się wspólnoty ludzi wokół pewnej, ważnej dla nich, idei. Wspólnoty, której moc może naprawdę zmienić świat, bo wsparcie udzielane sobie nawzajem znosi strach przed szykanami i pozwala podjąć walkę o lepsze jutro. Wypowiadający posłuszeństwo lud staje się katalizatorem nowego. Jego wiara w siłę drzemiącą w natchnionym przewodniku i wiara w siłę grupy ludzi połączonej więzami nadziei pozwala odczytywać Kult jako uniwersalną opowieść o kondycji żyjącego wśród innych człowieka, który korzystając z danego mu daru składa swoje życie na ołtarzu wspólnoty, po to by prowadzić świat ku dobrej nowinie. Takie charyzmatyczne jednostki, twardo stojące po stronie wyznawanej prawdy podziwia się zawsze i szanuje, niezależnie od tego, czy prawda przez nie głoszona jest zgodna z naszymi przekonaniami i światopoglądem. Lektura Kultu była też dla mnie możliwością poznania historii objawień oławskich, czego skutkiem było podjęcie próby zrozumienia istoty tych niecodziennych wydarzeń.