Długi cień Bismarcka

Paweł Zarychta

Bernharda Schlinka polskiemu czytelnikowi przedstawiać nie trzeba. Autor światowego bestsellera, jakim był Lektor z 1995 roku, także w swej najnowszej powieści podejmuje temat trudnej miłości z wielką historią w tle.

Opowieść snuta przez Schlinka rozpoczyna się gdzieś pod koniec XIX stulecia, tuż po pierwszym zjednoczeniu Niemiec, a kończy w czasach niemal nam współczesnych. Bohaterką jest wcześnie osierocona Olga, która po śmierci rodziców trafia pod opiekę babki do Prus Wschodnich. Tu, jeszcze jako dziecko, poznaje syna zamożnych ziemian, Herberta, z którym wbrew barierom społecznym i majątkowym połączy ją najgłębsza, bo dozgonna, miłość. Niezamożna, za to utalentowana i ambitna, przezwycięża szereg ograniczeń instytucjonalnych i stereotypów, by w końcu zostać nauczycielką – najpierw w rodzinnej wiosce, potem wskutek intryg na końcu świata, gdzieś na północ od Tylży.  

Jej ukochany, choć odwzajemnia uczucia Olgi i gotów jest przeciwstawić się dla niej konwenansom, a nawet zerwać z rodziną, swą mentalnością i charakterem uosabia klasyczny etos pruski. Przekonany o wyższości kultury niemieckiej, z dumą patrzy na rosnącą w siłę Rzeszę, jej militaryzm, zakusy i podboje. Zachwyca go filozofia Nietzschego, a właściwie frazesy, jakie wyciąga z pobieżnej i w dużej mierze bezrefleksyjnej lektury. „Postanowił zostać nadczłowiekiem, nie dawać sobie wytchnienia i nie spoczywać, sprawić, by Niemcy były wielkie, i samemu stać się wielkim wraz z nimi, nawet gdyby wymagało to od niego okrucieństwa wobec siebie i innych” – ta złowieszcza idee fixe pcha go najpierw do armii, z którą wyrusza na podbój Afryki Południowo- Zachodniej i uczestniczy w ludobójstwie Hererów: „Widział, jak cierpią i umierają (…), jak bydło zdychali, oni leżeli na ziemi, a on siedział na koniu”. Po powrocie z Afryki już jako cywil wyrusza z ekspedycją do Ameryki Południowej, potem do skutej lodem Karelii, na Syberię i Kamczatkę. Jako gorący wyznawca wilhelminizmu i Żelaznego Kanclerza kieruje się mottem, że Niemcy boją się tylko Boga, wierzy w niemiecki hart ducha, niemiecką odwagę i niemieckie bohaterstwo. Sam przekonany jest o własnej wyjątkowości i powołaniu do najwyższych celów: „Już niedługo (…) dokona czegoś wielkiego, nie wiedział jeszcze tylko, co to będzie”. W 1913 organizuje wyprawę do Arktyki, by odkryć dla Niemiec Przejście Północno-Wschodnie.  

Tymczasem Olga pracuje, czyta, zmaga się z codziennością, szykanami i niepokojem, przede wszystkim jednak tęskni i cieszy się każdą chwilą, jaką dane jest jej spędzić z ukochanym. Czeka na każdą z nich niczym kochanka, która musi dzielić mężczyznę z inną kobietą. Czeka… i pisze listy. Także wtedy, gdy od dawna już wie, że ukochany nigdy z dalekiej Północy nie wróci. W tle przetacza się wielka historia. Obie wojny, przesiedlenie na Dolny Śląsk, ucieczka przed frontem, nowy początek w powojennych Niemczech, przyjaźń z młodym Ferdinandem, studencka rewolta 1968 roku. Śmierć. Jeden życiorys i narratorski sprint przez niemal całe stulecie historii Niemiec.  

Powieść Schlinka ma w sobie coś irytującego i fascynującego zarazem. Bo jak nie odczuwać irytacji, gdy błyskawicznie przebrniemy przez pierwszą część utworu, nie dowierzając, że to najwyraźniej już koniec historii. Do tego te elipsy! Dzieciństwo i młodość Olgi oraz Herberta przedstawione są linearnie i z epickim zacięciem, a potem narracja gwałtownie przyspiesza i coraz więcej jest w niej luk oraz opuszczeń. Przykładowo okres drugiej wojny światowej Schlink zamyka zaledwie w kilku zdaniach. Podobne odczucia pojawiają się po zakończeniu fabuły z lat powojennych. Gdy wszystko wydaje się już jasne, wszelkie zagadki i konteksty wyjaśnione, a tytułowa Olga umiera wskutek obrażeń odniesionych podczas nocnego spaceru i zagadkowego wybuchu przy pomniku Bismarcka, narrator wysyła zaprzyjaźnionego ze staruszką Ferdinanda do dalekiego Tromso. Tam – a jakże – odnajdują się listy pisane przez Olgę do Herberta w arktyczną próżnię od 1913 do 1971 roku. A że narrator listy te przytacza in extenso, na sam koniec do głosu dochodzi także główna bohaterka, która po raz kolejny opowiada nam niemal tę samą historię. Irytujące… i fascynujące zarazem.  

Ta polifoniczna narracja powiązana z pozornie zbytecznymi powtórzeniami nie jest bowiem u Schlinka przypadkowa. Jednej ze swych postaci każe on powiedzieć, że „historia to nie przeszłość taka, jaka ona rzeczywiście była. To postać, jaką jej nadajemy”. Autor zdaje się temu mottu hołdować i dlatego prowadzi z czytelnikiem swoistą grę. Gdy wszystko wydaje się nam już jasne, skończone, Schlink zaczyna od nowa, a potem jeszcze raz, udowadniając, że wizja tego, co się zdarzyło, nigdy nie jest domknięta. Że umknęła nam cała masa istotnych detali i pytań, które za nimi stoją. Że nigdy nie kończy się poszukiwanie, które pozwala jedynie przybliżać się do prawdy. Że w historii więcej jest opuszczeń, przemilczeń i białych plam niż tego, co wiemy na pewno. Dlatego należy snuć pozornie tę samą opowieść, wracać do początku i nadawać przeszłości wciąż nową postać, by wypełnić luki i elipsy pamięci.  

Jak przystało na literaturę najwyższej próby, powieść Schlinka można czytać i interpretować w wielu wymiarach i z najróżniejszych perspektyw. Dla części czytelników najbardziej atrakcyjna będzie historia trudnej miłości, inni odczytają Olgę jako opowieść o kobiecej emancypacji, jeszcze inni na pierwszy plan wysuną losy Herberta, jego podróże, ambicje i upadek. W szerszym planie powieść Schlinka staje się natomiast subtelną analizą niemieckiego zbłądzenia, wskazaniem jego źródeł w wilhelminizmie, zachwycie Bismarckiem i toksycznym nadużyciu idei Nietzschego. Porte-parole Schlinka zdaje się być przy tym tytułowa Olga. Choć autor nie pozwala jej popaść w przesadne moralizatorstwo, ma ona jednak zdecydowany rys etyczny i nie stroni od ocen historiozoficznych, przede wszystkim tam, gdzie dostrzega ciągłość i powtarzalność. Jej sądy, zwłaszcza w listach, stają się jednoznaczną krytyką niemieckiego imperializmu, megalomanii i ambicji ponad własną miarę. Schlink zdaje się przy tym sugerować, że zagrożenia te wcale nie przeminęły, że nie stały się zamierzchłą przeszłością, z której Niemcy wyciągnęli ostateczną naukę. Wszak i dziś „mają gotowe moralne oceny – przeszłości i teraźniejszości (…) uważają się za odważnych i się puszą”. I znów snują plany ponad miarę, a pomnikowy Bismarck wciąż złowieszczo góruje nad większością miast od Hamburga po Monachium.  

Olga to piękna i mądra powieść, którą Schlink po raz kolejny udowadnia, że zasłużenie uznawany jest za jednego z najwybitniejszych współczesnych pisarzy języka niemieckiego. To, że z tym prozatorskim kunsztem może obcować także polski czytelnik, jest wielką zasługą cenionego krakowskiego tłumacza, Ryszarda Wojnakowskiego, który w przekładzie doskonale oddał nie tylko chłodny i zdystansowany ton narracji, ale i specyficzną schlinkową frazę.