Ciemny czas się przetacza
Konrad Zych
Zmarły niedawno Jacek Łukasiewicz, wnikliwy komentator poezji Stanisława Grochowiaka, Tadeusza Różewicza, Zbigniewa Herberta, Urszuli Kozioł oraz wielu innych współczesnych poetów i poetek, sam był także, o czym łatwo zapomnieć w obliczu tak pokaźnego dorobku naukowego, niezwykle płodnym twórcą. Wydany właśnie zbiór Uroda świata się nie kończy, przynoszący wybór tekstów z piętnastu tomików opublikowanych w latach 1959—2020, przypomina tę drugą, chyba mniej znaną, twarz wybitnego historyka literatury. Pokusa, by czytać te wiersze przez pryzmat zawodowych – krytycznoliterackich i akademickich – zainteresowań piszącego, choć zrozumiała, może prowadzić na interpretacyjne manowce. Nie są to bowiem, i bardzo dobrze, wiersze profesorskie, akademickie próbki stylu, w których autor, poeta doctus, daje dowód swojej erudycji. Nie stanowią też, choć tu byłbym mniej kategoryczny, glosy do metapoetyckich rozważań rozwijanych na marginesie twórczości ulubionych pisarzy. Pewne tematy i problemy, powracające w studiach o liryce Grochowiaka, Różewicza czy Jastruna, obecne są przecież i tutaj, przefiltrowane jednak przez odmienną – bo poetycką – wrażliwość i, co może ważniejsze, wpisane w strukturę przeżycia, którego treść nie sprowadza się bynajmniej do przygód człowieka czytającego.
To właśnie biograficzny kontekst tych wierszy, wyczuwalny nawet w tekstach najbardziej hermetycznych, pokrewnych tradycji Peiperowskiej awangardy czy lingwistycznemu idiolektowi Tymoteusza Karpowicza, zabezpiecza je przed osunięciem w dociekania dostępne jedynie garstce wtajemniczonych. Wrażenie, że począwszy od debiutanckiego zbioru Moje i twoje z roku 1959 mamy do czynienia z zawoalowanym zapisem diarystycznym czy też, to ostatnie będzie chyba bliższe prawdy, rodzajem poetyckiego memuaru, który dokumentuje egzystencjalne, duchowe i – przede wszystkim – intelektualne perypetie podmiotu, wzmacnia bogactwo odniesień do dzieł kultury, ale też osób, miejsc, zdarzeń…
Ludzie chodzą w hełmach. Sprzedają ruskie pierogi.
W kościołach dalej nie rozumieją śpiewów ofiarnych. (…)
Tego roku spijano koktajl Mołotowa.
Pływano na wznak.
Pokładano nadzieję w tresurze delfinów.
Chciano ogrzać Arktykę.
Miliony dzwoneczków zawieszono na nowej pagodzie.
Wiele krów macierzyńskich towarzyszyło ludziom do raju.
W taki też sposób, przez pryzmat nie tyle samej poetyki, ile jej związków z biografią i miejscem – Sulistrową na Podkarpaciu, gdzie poeta spędził lata dzieciństwa, Lesznem, do którego przeprowadził się w roku zakończenia wojny, wreszcie Wrocławiem, z tym ostatnim związał swoje zawodowe życie – odczytuje poezję Łukasiewicza Paweł Mackiewicz, autor niniejszego wyboru, prywatnie uczeń i kontynuator myśli profesora. Zainteresowanie topografią poetyckich światów, tą realną raczej niż wyobrażoną – osadzającą akt pisania w rzeczywistej, pozaliterackiej przestrzeni, widać było już w opracowanym przez Mackiewicza wyborze wierszy Piotra Szewca Tymczasem. W przypadku twórczości Łukasiewicza, dalece bardziej uwikłanej w poetyckie słowniki epoki, regionalistyczny wokabularz nie wydaje się wcale oczywisty. Stosunkowo niewiele w tych tekstach, niemal od początku podejmujących twórczy dialog ze współczesnością, nostalgicznych tęsknot za krajem lat dziecinnych. Bądź inaczej, doświadczenie miejsca – konkretnej przestrzeni historycznej i społecznej, przepuszczone przez literackie filtry, poddane ciężarowi tradycyjnego rymu i rytmu, uniwersalizuje i skutecznie neutralizuje te tęsknoty. Poetycki zapis odsyła wszak tyleż do konkretnego punktu na mapie Podkarpacia czy Dolnego Śląska, co obszarów na mapie kultury, fragmentów symbolicznego imaginarium, których przyswojenie poprzedza (i warunkuje) samą możliwość symbolizacji.
Las był za górą, góra była wielka
wielka, bo bliska. Stały drzewa,
których mróz, grady ni ulewa,
ani wichura nie skruszyła. (…)
Wśród drzew, gdzie nie da się pobłądzić,
w kraju, którego nikt nie zmieni,
na lewo i na prawo sądzić
będą nas w świetle tej jesieni.
Czy czytelnik słabo zaznajomiony z geografią regionu rozpozna w tej współczesnej wizji Doliny Jozafata opis Dołów Jasielsko-Sanockich, rodzinnych stron Jacka Łukasiewicza? W obszernym posłowiu Mackiewicz rozszyfrowuje przynajmniej niektóre z topograficznych odniesień pozwalających osadzić lekturę w biograficznym kontekście, równocześnie jednak wskazuje na zależność zapisu autobiograficznego od kulturowo utrwalonych konwencji przeżywania piękna i straty. Dopowiadając myśl redaktora tomu, podkreślić wypada zanurzenie tej twórczości w tradycji liryki wanitatywnej, ale też dokonaną przez Łukasiewicza reinterpretację witalistycznej filozofii modernizmu. Poszczególne elementy tekstowej układanki, bliskie liryce Grochowiaka, Rymkiewicza czy – sięgając nieco głębiej – Staffa, odsyłają więc do wspólnego dla wszystkich tych autorów korzenia tradycji. Figura powrotu, wokół której Mackiewicz układa wiersze Łukasiewicza, wskazuje przecież nie tylko na wędrówkę myśli w czasie i przestrzeni, lecz także nieustanny recykling figur i tropów z poetyckiego uniwersum.
Gościu, siądź w moim cieniu,
W brzęczeniu i miodzie.
Skosztuj tej ciepłej wódki,
jeśli ci smakuje. (…)
Gościu, zdejmij powieki,
Które ciążą przecież.
Ciemny czas się przetacza,
Nad ognistym miastem.
Zamiast trunku w kieliszkach
Widać suche dna.
Wyraźne opozycje przestrzenne i stylistyczne (zestawienie pastiszu poezji czarnoleskiej z katastroficznym obrazowaniem typowym dla poezji lat trzydziestych XX wieku) nakłada się tu na inny, uprzedni i z góry wiadomy porządek: biologiczny, ale też eschatologiczny. Ten ostatni, nieustannie problematyzowany i podawany w wątpliwość, skutecznie wymyka się wszelkiej deskrypcji. Równocześnie jednak jest jej – deskrypcji – nieodzownym składnikiem, warunkiem sine qua non wszelkiego pisania o przemijaniu i stracie, które nie może obyć się bez wizji wieczności, nawet jeśli wieczność ta, jak u Różewicza, sprowadza się koniec końców do krótkotrwałej egzystencji w pamięci żyjących.
Gdzie kłębią się pijawki w czarnej wodzie,
której lecznicza moc przetrwała wichry wojny
– tam widzę twoją twarz odbitą nagle
i na stałe.
Mogę ją wyobrazić sobie, nim przeminę.
Notuję te uwagi, nieco zapewne chaotyczne, ze świadomością, że to tylko jeden z wielu kluczy (kluczyków?) do tej poezji, ani lepszy, ani gorszy od innych, z pewnością zaś niewyczerpujący jej intelektualnego bogactwa i formalnego zróżnicowania. Mimo pewnych stylistycznych dominant czy widocznych wpływów jest to twórczość, którą trudno sprowadzić do wybranej tradycji, przyporządkować do określonego typu wiersza, poetyckiego idiolektu czy tematu. Jej wewnętrzna niejednorodność nie przekłada się, paradoksalnie, na brak wyrazistej poetyckiej tożsamości. Przeciwnie, tożsamości tej szukałabym właśnie w owym pomieszaniu poetyk i języków. Dialogu z różnymi, nierzadko nieuzgadnialnymi słownikami (poetyckimi, filozoficznymi, kulturowymi), które – nicowane i poddawane próbie ironii – ostatecznie przybliżyć mają do poznania prawdy, nawet jeśli same „nie układają się w tekst, który dałby się zrozumieć”.