Wszystkie nasze dzienne sprawy

Paulina Małochleb

Największą wadą pisania felietonów do gazety drukowanej jest konieczność przewidzenia tego, co może się dopiero wydarzyć, a jak wiemy od czasu pandemii, nasze umiejętności przewidywania przyszłości choćby najbliższej są niewielkie. Z tekstem odnoszącym się do sprawy nazywanej przez moich studentów roboczo „chłopki i zarobki” czekam więc od marca, czekam na jakieś przesilenie, na jakiś ruch, decyzję, spektakularne wystąpienie, coś co pozwoli wyciągnąć wnioski głębsze niż facebookowy wpis tworzony w czasie gotowania się makaronu. Ponieważ czas gotowania makaronu al dente wynosi 8–10 minut, to zależy mi bardzo, żeby Państwu nie fundować tutaj ośmiominutowych przemyśleń, zwłaszcza w sprawach, które rozgrzewają całe środowisko i to od kilkunastu lat, a nie tylko od słynnego wystąpienia Joanny Kuciel-Frydryszak. 

Mój felieton w „Nowych Książkach” jest trochę psim ogonem – na końcu, na ostatku, chudziutki, dyndający sobie swobodnie, bez większej redakcyjnej kontroli i bez grama cenzury. Nie da się przecież kierować ogonem, wiedzą to wszyscy, którzy próbowali powstrzymać psa od merdania. Ja tu merdam radykalnie rzadko, bo zaiste do merdania w polu literatury w Polsce nie mamy zbyt wielu powodów. Przyjazne machnięcie – tak, podniesienie ogona z nadzieją – owszem, ale żeby entuzjastycznie merdać, to jednak nie przesadzajmy. 

Z perspektywy ogona widać głównie pogardę dla osób wykonujących działalność artystyczną, wyrażaną od niedawna również poprzez posługiwanie się AI jako straszakiem. Trudno się nie niepokoić, gdy słyszymy, że nie ma co płacić za pisanie, skoro zaraz żywe osoby zastąpi sztuczna inteligencja, gdy czytelnicy na forach sugerują, że niektórzy pisarze w obszernych partiach swoich książek już posługują się Chatem GPT (o zgrozo, czytelnicy ci często mają rację, choć nie da się tego sprawdzić, bo AI ma funkcję „uczyń ten tekst bardziej ludzkim”), albo gdy już od kilku lat straszy się tłumaczy literatury wysokiej wysadzeniem ich z siodła przez Deepl lub inne aplikacje do tłumaczenia. Argument ten jest dość poręczny: zawsze pozwala wydawcom obniżyć stawkę albo jej nie podwyższać, skrócić termin lub wymusić inne ustępstwa od osób piszących ustawionych w słabszej pozycji. Gdy czytam jednak o niskich wynagrodzeniach, o oczekiwaniu pracy za darmo, o przekonaniu, że tekst jako taki nie jest dziełem artystycznym, że zdolność do krytycznego myślenia nie jest nam jako społeczeństwu potrzebna, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że znów zawód ten znajduje się w awangardzie zmiany: dokładnie tak samo jak w drugiej połowie XIX wieku, gdy wyodrębniał się jako praca zarobkowa dostępna części wykształconej szlachty zubożałej po upadku powstania styczniowego. Choć proces krystalizowania się tego zawodu w Polsce przebiegał trochę inaczej i później niż na zachodzie Europy, to jednak stopniowe wchodzenie do niego wielu osób pochodzących ze zubożałej lub błyskawicznie biedniejącej szlachty pokazywało początek wielkiej zmiany społecznej, nie do końca wyczuwalnej wtedy dla wspólnoty. Gdy Maria Rodziewiczówna pisała jak szalona swoje złe, ale nieprawdopodobnie popularne powieści, robiła to przecież po to, by móc się utrzymać pomimo posiadania majątku ziemskiego. Z premedytacją przywołuję Rodziewiczównę, by pokazać, że ten zawód był także wyjątkowo egalitarny genderowo w epoce, w której pojęcie parytetu nie istniało, a większość dziewcząt mogła co najwyżej haftować, układać bukiety lub robić eleganckie szkice. 

Może więc zatem warto podyskutować o czymś więcej niż o zarobkach i miejscu społecznym osób piszących i tworzących? Może są potrzebne, byśmy zobaczyli wielki, szokująco olbrzymi kryzys intelektualny i powszechność przekonania, że nie są nam potrzebne osoby stojące na straży naszego myślenia? Bo przecież diss na osoby piszące obejmuje też dziennikarzy, reporterów, wszystkich pracowników mediów: skoro każdy tekst może wygenerować sztuczna inteligencja, to nie jest nam potrzebne dziennikarstwo śledcze, nie potrzebujemy powieści oddających głos wykluczonym, nie interesuje nas reportaż z drugiego końca świata, nie chcemy poezji, która testuje nowe języki, i  powieści opowiadających o niewypowiedzianych lękach – zgadzamy się na płaskie, językowo kalekie, nadęte teksty AI, która zawsze dąży do typowej, uśrednionej statystycznie syntezy. Płacąc za teksty mało, z radością oddajemy się w otwarte ramiona stereotypu, w objęcia marketingowego contentu zamiast pulsującej, nerwowej, niepodrabialnej literatury, która może uratować nam życie. Nie interesuje nas już autorefleksja, żądamy błyskawicznej, oszczędzającej czas syntezy. Zamiast budowy zdań złożonych nauczymy nasze dzieci tworzenia promptów.

A może na horyzoncie rysuje się jeszcze jakiś inny kryzys intelektualny, którego nie widzimy, bo jesteśmy na jego szpicy? Może jesteśmy tak blisko, że nie potrafimy go nazwać i wyklaruje się on przed oczami wszystkich dopiero za jakiś czas? 

Z pozycji ogona chciałabym tylko przypomnieć, że ten proces pauperyzacji i upadku szlachty po powstaniu nazwał i opowiedział pisarz – Antoni Sygietyński w zapomnianej już dzisiaj powieści Wysadzony z siodła.