Uwaga: arcydzieło!

Jagoda Wierzejska

Takiej powieści we współczesnej literaturze ukraińskiej jeszcze nie było! Kalendarz wieczności Wasyla Machny to powieść o wielkim epickim rozmachu, napisana wspaniałym, plastycznym językiem i przetłumaczona w sposób, który – bez względu na zużycie tego określenia – trzeba nazwać kongenialnym.

Machno nie jest twórcą w Polsce nieznanym. Ten urodzony w Czortkowie poeta, prozaik, dramaturg i tłumacz miał okazję zwrócić uwagę polskiej publiczności kilkoma wydanymi w naszym kraju tomami poetyckimi: Wędrowcami (2003), 34 wierszami o Nowym Jorku i nie tylko (2005), Nytką/Nitką (2011) i Dubnem, koło Leżajska (2012). Wymienione zbiory nie prezentowały, być może, szerokiego przeglądu liryków Machny, ale wystarczały, by uznać go za autora wartego lekturowego zainteresowania. Tę ocenę potwierdziły opowiadania twórcy, zatytułowane Listy i powietrze (2015) – precyzyjne w konstrukcjach narracyjnych i dyskretnie liryczne w formach językowych; przypieczętował ją natomiast zestaw dokonanych przezeń przekładów, między innymi wierszy Zbigniewa Herberta i Janusza Szubera. O najnowszym utworze pisarza – wydanym w języku ukraińskim w 2020 roku i niedawno uprzystępnionym polskim odbiorcom przez Bohdana Zadurę – trzeba napisać nieco inaczej. Kalendarz wieczności nie tyle zaświadczył, że Machno jest autorem ciekawym, ile dowiódł, że jest on autorem wybitnym; prawdziwym zaklinaczem opowieści i wirtuozem języka literackiego.

Kalendarz… to powieść rozległa i nie chodzi tu (tylko) o kilka setek stron, które sobie liczy. Raczej o spektrum prezentowanych chronotopów. Utwór podzielony jest na trzy części. Zasadniczo rzecz biorąc, akcja pierwszej rozgrywa się w XVII wieku, akcja drugiej – w latach nastych, a trzeciej – w latach czterdziestych wieku XX. W każdej części narrator zabiera nas jednak na długie wyprawy w dziesięciolecia, a czasem stulecia poprzedzające czas właściwych perypetii oraz dekady następujące po nim. W każdej części rzuca nas też w różne, także odległe zakątki naszego i nie tylko naszego kontynentu: od Stambułu (w części pierwszej) do Nowego Jorku (w części trzeciej). Co zatem spaja to heterogeniczne dzieło epickie o ogromnej rozpiętości czasowej i przestrzennej; dzieło, którego części mogłyby z powodzeniem stanowić trzy odrębne powieści? Spajają je dzieje kilku rodów – zwłaszcza Barewyczów, Wolańskich-Korytowskich i Mehametów. Ich przedstawiciele repetytywnie stykają się ze sobą i – choć nie zawsze wiedzą o analogicznych spotkaniach lub zderzeniach swoich przodków – jak oni, kochają się albo nienawidzą i przeklinają, czerpiąc soki życiowe z tej samej ziemi; powstając z jej prochu i obracając się weń po śmierci.

Owa współdzielona, ale i dzieląca ludzi ziemia jest tu szczególnie ważna, jej dzieje stanowią bowiem jeszcze ważniejsze spoiwo poszczególnych części Kalendarza… niż losy tamtejszych rodów. Trójkąt czarnoziemnych pól i łąk między miastami Jazłowiec i Czortków oraz wsią Mytnicą to Ultima Thule – raz najdalsze zachodnie rubieże imperium osmańskiego, raz kresy Rzeczypospolitej z ostatnimi rzuconymi na wschód bastionami obrończymi Korony; zawsze pogranicze wielu kultur, religii, języków i narodowości; prawie zawsze pogranicze państw; nierzadko linia frontu. Ale ten sam trójkąt to zarazem Omfalos Uniwersum – centrum świata przedstawionego Kalendarza…; miejsce, do którego tamtejsi bohaterowie wracają z najodleglejszych i – zdawać by się mogło – najbardziej fascynujących zakątków świata (nawet ze Stambułu i Nowego Jorku). Jak tłumaczy jedna z bohaterek powieści swojemu synowi: to ziemia, z którą „przychodzi wszystko” – „my, rzeki, ryby, ptaki, wojny…” – i wraz z którą wszystko zabiera się jej mieszkańcom – „nawet (…) śmierć i (…) powietrze”.

Pośród wielu wartych omówienia aspektów powieści Machny, tego – związanego z ziemią – aspektu pominąć nie można. Kalendarz… wolno nazwać powieścią ekumeniczną właśnie dlatego, że narrator – zamiast przyjmować perspektywę wybranego narodu mieszkającego nad Seretem i Dżurynką (Ukraińców, Polaków, Żydów, Ormian…) – ośrodkiem swojej opowieści czyni rozciągającą się między obiema rzekami przestrzeń. Omawiana książka jest pod tym względem podobna do innej, historiograficznej pozycji pod tytułem Skrwawione ziemie, w której Timothy Snyder prezentuje dzieje Europy między Hitlerem a Stalinem nie z narodowego, a z terytorialnego punktu widzenia, czyli zajmując się tym, co dotyczyło określonego makroregionu. Machno postępuje podobnie – z dwiema różnicami. Pierwsza polega na tym, że w jego ujęciu okolice Jazłowca, Czortkowa i Mytnicy spływają krwią nie tylko między 1939 a 145 rokiem, ale niejako od zarania. Wedle określenia, które pada w pierwszej części powieści, są one „salamandrową ziemią”, bo jak salamandra (zgodnie z tradycją) żywi się płomieniami, tak one nieustannie znajdują się w ogniu – najazdów, obron, masowych mordów, przesiedleń… Druga różnica sprowadza się do tego, że ukazani przez pisarza ludzie nie są wyłącznie ofiarami (na) „salamandrowej ziemi”; są również jej nieodrodnymi synami i córkami, wrośniętymi w jazłowiecko-czortkowsko-mytnicki trójkąt jak najstarsze drzewo w brzeg Dżurynki. To uświadamia, że Kalendarz…, będąc poruszającą opowieścią o zagładzie, jaką „ojczyznom prywatnym” niosą wielkie wojny i wielka polityka, jest także hymnem na cześć lokalności. Jeśli bohaterowie utworu, licząc lata zgodnie z różnymi systemami – juliańskim, gregoriańskim, żydowskim – mogą jednocześnie żyć według „kalendarza wieczności”, to dzięki nierozerwalnym związkom ze swoim miejscem na „salamandrowej ziemi”. Bo tylko w tym miejscu, choćby wszystko przepadło, „nic (…) nie ginie”: „ukryte staje jawne, co zniknęło – odnajduje się”. Jeśli nie dziś, to jutro. Jeśli nie jutro, to w wiecznym bezczasie.

W powieści Machny – doprawdy, rzadki to przypadek! – wszystkie tryby literackiej maszynerii działają bez zarzutu. Bardzo dobre są tu i partie historyczne, i współczesne. Znakomicie skonstruowane okazują się zarówno ujęcia walk, jak i spotkań miłosnych. Z równym kunsztem odmalowane zostają rozległe batalistyczne panoramy, miejskie sceny rodzajowe, chagallowskie z ducha obrazy żydowskich ulic, wiejskie pejzaże oraz portrety – jedne detaliczne, inne szkicowe. Przekonuje i brutalny naturalizm, i powściągliwa sprawozdawczość, i elegijny liryzm. Krótko mówiąc, Machno daje w Kalendarzu… mistrzowski popis władania językiem literackim. A Zadura w pełni dotrzymuje mu kroku, oddając ten niesamowity fresk epicki w polszczyźnie.

W blurbie porównano Kalendarz… do Buddenbrooków Manna. Takich analogii, biorąc pod uwagę różnorodność tematyczną omawianego utworu, można wskazać wiele. Ale nie trzeba Kalendarza… zestawiać z innymi dziełami, aby go dowartościować. Arcydzieła mówią same za siebie. A powieść Machny jest arcydziełem.