Poza nadzieją
Przemysław Trzeciak
Jeszcze jedna książka opisująca Polskę po transformacji ustrojowej 1989 roku. Autorka miała wtedy osiem lat. Minęło jeszcze lat trzydzieści trzy i wygląda na to, że wraz z upływem czasu oceny się wyostrzają. Zdjęcie wybrane na okładkę dobrze oddaje treść książki. Przedstawia rozległy plac o szarej dziurawej nawierzchni pełnej kałuż. W głębi na prawo budynek dworca z brudnoczerwonej cegły, jakich setki w polskich miastach średniej wielkości. W centrum pusty, zamknięty autobus, za nim słupy trakcji, jakieś ogrodzenia, baraki, zwykły chaos terenów przydworcowych. Obraz jest martwy, żadnego ruchu. Brak też drzew, krzewów, trawy. Jedyna zieleń, sztuczna zresztą, to pas farby na pudle autobusu. Zieleń jest kolorem nadziei, a nadziei nie ma i nie będzie. Nie ma też światła, wszystko tonie w szarej deszczowej mgiełce. Światło to symbol życia, szczęścia, wartości duchowych. Fotografia na okładce ukazuje Polskę taką, jaką widzi autorka. Takiej Polski szuka w odwiedzanych miastach, takie wrażenie chce przekazać czytelnikowi – szarej beznadziei.
Lasciate ogni speranza, voi ch’entrate – przeczytał Dante nad wrotami piekła. „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”. „Nie ma i nie będzie” odczytała autorka na bocznej ścianie biedronki w Zawierciu i ten napis przyjęła za tytuł, motto i drogowskaz książki: „Mówi właściwie wszystko (…). Są w nim czas teraźniejszy i przyszły, nie ma za to przeszłego. To nie przypadek, bo w przeszłym było”. Czy rzeczywiście było?
Wstęp do aktu oskarżenia: „Piszę do was z miast, gdzie skwer zamieniono w betonowy plac, fabrykę w ruinę, a kino w biedronkę albo lidla. Piszę z miejscowości, z których ostatni pekaes dokądkolwiek odjeżdża o czternastej dwadzieścia… Nie, to nie jest żadna szczególna kraina geograficzna, żaden konkretny region, żadna Polska B czy C. To większość kraju”. Jakież to wraże siły zniszczyły Polskę i życia Polaków? Dlaczego zdecydowano za nich, że miejsca, w których żyli, przestaną mieć czym oddychać? To dramatyczne pytania, apokaliptyczne obrazy. Tekst, w znacznej mierze został oparty na rozmowach z mieszkańcami wybranych miast, chwali PRL. Zrozumiałe, że starsi ludzie z nostalgią wspominają czasy młodości, że je idealizują, bronią swojej fabryki, bo nie potrafią przyjąć, że ich praca okazała się niewiele warta. Nowoczesny szyb „Kopernik” w Wałbrzychu, prawie gotowy, został zasypany, a urządzenia z najlepszej stali sprzedane za cenę złomu. Takich opowieści jest w książce sporo. Autorka często chwali osiedla przyfabryczne „budowane ze smakiem i bez oszczędności”, ich szeroki wachlarz usług społecznych. Cały rozdział poświęca osiągnięciom PRL w budowaniu mieszkań. „W latach 1945— 1989 Polska Rzeczpospolita Ludowa oddała do użytku ponad cztery miliony mieszkań, więcej niż połowę z nich w okresie 1971—1980”. A jednak głód mieszkań jest w Polsce wciąż daleki od zaspokojenia. Całe moje dorosłe życie przypadło na okres PRL i chyba dobrze poznałem jego ciemne i jasne strony. Autorka, pisząc o węglu w Wałbrzychu, siarce w Tarnobrzegu itd., chwali gospodarkę PRL, a to właśnie ona była przyczyną upadku, nie tylko PRL, lecz całego bloku sowieckiego.
Narzekamy dziś, i słusznie, na szesnastoprocentową inflację. W początkach 1989 roku wynosiła ona osiemdziesiąt procent, złotówka była bezwartościowa, w sklepach puste półki, podstawowe produkty spożywcze wydzielano na kartki. Nie jestem entuzjastą Balcerowicza, uważam, że koszty społeczne jego reform mogły być mniejsze, choć wówczas czas przemian by się wydłużył. Tymczasem już po 1 stycznia 1990 roku złoty stał się walutą wymienialną, inflacja znikła, sklepy zaczęły się zapełniać.
Być może decyzja, by reformy przeprowadzić szybko, wynikała również z kłopotów z kadrami. Według danych z 1988 roku, aż pięćdziesiąt osiem procent Polaków miało tylko kwalifikacje do prostych prac fizycznych, zaledwie około piętnaście procent miało wykształcenie pomaturalne i wyższe. Jedna trzecia ówczesnej kadry kierowniczej nie miała wyższego wykształcenia. Obok braku kadr istniał też brak kapitału, niezbędnego, by uruchomić gospodarkę. Polska była wówczas poważnie zadłużona za granicą.
Mentalność kadr została ukształtowana przez dziesięciolecia gospodarki nakazowej. Tymczasem kapitalizm wymaga umiejętności negocjacji, dialogu, współpracy, otwartości i zaufania do partnerów, innowacyjności, orientacji w świecie rządzonym przez giełdy, banki i wolny rynek. Aby te umiejętności nabyć, potrzeba dziesięcioleci i pokoleń. Tymczasem jako wspólnota prezentujemy wciąż inercję kulturową, nieumiejętność współpracy, niechęć do innowacji, bierność. Miarodajne badania socjologiczne oceniają potencjał kapitału społecznego w Polsce zaledwie na dwadzieścia procent, gdy w krajach OECD jest to sześćdziesiąt–sześćdziesiąt pięć procent. Tylko trzydzieści pięć procent polskich przedsiębiorców deklaruje zaufanie do partnerów gospodarczych.
Nie wiem, czemu służą książki, które poza żalami nad dawno rozlanym mlekiem nie niosą żadnych propozycji. Autorka mówi nam, że „nie ma fabryk”, „nie ma tanich mieszkań”, „nie ma pracy i sportu” itd., zabierając resztkę nadziei. A przecież to od nas zależy, czy coś jest i będzie: od naszej wiedzy, umiejętności, ambicji, energii, od wybierania przez nas ludzi mądrych i godnych zaufania do kierowania krajem, miastem, gminą, bo to oni organizują wysiłek obywateli, aby były miejsca pracy, szkoły, mieszkania, linie autobusowe, by nie betonowano rynków i sadzono drzewa.
Ernst Bloch, filozof nadziei, był przekonany, że nadzieja jest treścią marzeń duszy ludzkiej, dusza emanuje nadzieję, która ogarnia wszystko, także świat jeszcze nieistniejący, ale mogący się urzeczywistnić. Jeśli człowiek z wiarą w siebie i nadzieją będzie stawać w obliczu nieznanego, nie może zginąć. Nadzieja indywidualna może się przekształcić w nadzieję wspólną, która obdarza przeżywających ją zbiorową podmiotowością, podmiotowością niezniszczalną. Przyszłość jest naszą sprawą. Ale sedno sprawy w tym, jacy jesteśmy. Kim są owi „my”?