„Ruminowałam o wszystkim”

Ireneusz Staroń

Strużki Marii Halber są powieścią o poszukiwaniu własnego imienia, o wykluwaniu się własnego motylego imago z kokonu kojących fantazji. Wzięta z lekcji biologii metafora pokazuje, że za konwencją powieści rozwojowej kryje się znacznie poważniejsza diagnoza stanu ducha całego pokolenia. Strużki to historia „trudnej przyjaźni dwóch dziewczyn”, które więcej dzieli, niż łączy. Rzecz dzieje się w małym miasteczku, w którym unijne dotacje poszły na remont elewacji w rynku i na wyłożenie głównego placu kostką Bauma. Rytm wyznaczają tu pierwsze wspólne odpoznania, rozstania i powroty, wreszcie przychodzi zerwanie i budowanie na nowo. Ale konwencje Bildungsroman, w której próbie poddaje się relację dwojga, to jedynie sztafaż. Strużki to bowiem studium relacji symbiotycznej, w którą uwikłała się bohaterka-narratorka, uwikłała tak bardzo, że przez wiele stron nie poznajemy jej imienia. Jest tylko Kinga, przyjaciółka, ta, od której wzięła wszystko, a kiedy się od niej „odkleiła”, to stała się „przezroczysta”, przestała istnieć. Po zerwaniu z przyjaciółką bohaterka – jak sama przyznała – spostrzegła, że „latami przez osmozę” „wchłaniała Kingę”, przejmowała jej sposób zachowania, mówienia. Uczyniła z samej siebie adaptację wzorca czy raczej – symulakrum osobowości Kingi. A potem musiała ją „zacząć wyrzucać, konsekwentnie amputować siebie z siebie”, ponieważ „skończyła się licencja, skończyła się umowa najmu tożsamości”. Może dlatego mówi potem: „Przespałam lipiec, przespałam sierpień. I śniły mi się rzeczy, śnił mi się cały świat schowany za zasłoną z gęstych ciemnych włosów, kreski jak krucze skrzydła na oczach; śniła mi się guma balonowa i bańki mydlane, tandetne techno puszczane z rozklekotanych minigłośników”.

Pytania o to, czy „jestem?” oraz czy jestem „żadna”, objawiają się również w języku, wyrażającym niekiedy więcej, niż narratorka zdołałaby świadomie wypowiedzieć: „Czułam, jak z tych zapisanych kartek wyciekają ciepło i światło, jak muskają mnie po opuszkach palców, żeby zaraz wśliznąć się pod paznokcie i jeszcze głębiej”. Głębiej niż „dojebany” płaszcz z lumpeksu i tanie piwo pite w ogródkach działkowych.

Strużki to studium iluzji oraz kojących fantazji: „Oszustwo-płaszcz i oszustwo-kawa, co była czarna jak noce, podczas których studiowałam dyskografie swoich rzekomo ulubionych zespołów”. To studium psychologii wiecznie infantylnych dziewczynek, które nie dojrzały do swojej biologicznej dorosłości, dziewczyn, dla których dojrzałość oznacza wolność korzystania z powierzchownych atrybutów dorosłości rozumianej jako możliwość zabawy w to, do czego uprawnia dowód osobisty. Taką używką- -zabawką staje się także ciało wchodzące na kolejne stopnie inicjacji. Część z nich, zwłaszcza te seksualne, przechodzi się pod wpływem chwili i biologiczno-kulturowej presji. Seks staje się elementem gry adeptek, które „zaliczają” kolejne poziomy tego, co należy mieć już za sobą, aby być „bardziej”. Inicjacja seksualna odbywa się w świecie iluzji oddzielenia sfery psychicznej od cielesnej, w jakimś platońsko-kartezjańskim paradygmacie, w którym można w dowolnym momencie wyłączyć głowę (sformułowanie „jedna sprawa z głowy” staje się tu wielką metaforą). To młodzieńczy świat nieugruntowania w rzeczywistości. Tutaj, w zależności od tego, czy przekroczy się pewien próg bólu (konsekwentnie wypieranego) albo osiągnie się pewien stopień przyjemności, można być albo nie być swoim ciałem. Bohaterki Strużek są ciągle odcięte, oddzielone, nie mają dostępu do swoich prawdziwych uczuć, a kiedy wali im się dotychczasowy świat – umierają. Niedosłownie, bo chodzi o to, że rozpadają się na drobne kawałki, ponieważ – nie mając innych narzędzi – zaprosiły swoje małe wewnętrzne dziewczynki do radzenia sobie z problemami na miarę dorosłych kobiet. Brak integracji różnych struktur osobowości na poziomie relacji dziewczynka – kobieta (dorastająca dziewczyna deleguje do przeżywania różnych stanów swoją dziecięcą strukturę) obrazuje dobrze scena inicjacji seksualnej. Ciało Kingi jest zupełnie gdzie indziej niż jej umysł: „Szybka akcja, trzy minuty, czterdzieści osiem sekund. Wiem, bo liczyłam w głowie. Nie, nie bolało. Ale nie było przyjemne. Nie, nie patrzyłam na niego, patrzyłam na ścianę, na ten obraz, wiesz, pamiątkę z Komunii Świętej”.

Wiele opowieści rozwojowych jest o nad- -przeżywaniu, o tym, że dzieciństwo i młodość stają się czasem, w którym czuje się sto razy mocniej. Strużki są natomiast o nie-przeżywaniu („ruminowałam o wszystkim, co poszło nie tak”), o niemożności dopuszczenia do siebie prawdziwych emocji, o niemówieniu, o tłumieniu, o depresji, która przecież źródłowo jest brakiem ekspresji. Dlatego „strużki” nie stają się „strugami” żalu, bo do jego pełni bohaterki nie mają jeszcze dostępu. To powieść na dzisiejsze czasy nie tylko dlatego, że dotyka problemów ważnych społecznie. Epizodycznie pojawia się tu wątek Strajku Kobiet, ale jakże ironicznie i boleśnie pobrzmiewa w nim hasło „nigdy nie będziesz szła sama”, skoro po proteście na chodniku pozostaje jedynie porzucony transparent, a bohaterka-narratorka pogrąża się jeszcze bardziej w swojej samotności. Maria Halber przedstawia gorzko prowincjonalne miasteczko z katolicką szkołą, która wcale nie wychowuje do katolicyzmu. Są tu chłopcy, którzy nigdy nie dorosną do roli mężczyzn, a przy nich małe kobietki nie staną się kobietami, bo nie są nimi przede wszystkim przy sobie. Nade wszystko Strużki pokazują pokolenie wychowywane przez niedojrzałych emocjonalnie rodziców. Ci rodzice są albo fizycznie nieobecni, albo obecni jako sponsorzy, którzy troszczą się o materialny byt swoich dzieci, nie dbając zupełnie o ich rozwój psychiczny, ponieważ nikt ich tego wcześniej nie nauczył. Nie są to wątki w powieści pierwszorzędne, lecz trudne do pominięcia, jeśli chce się pokazać Strużki jako studium problemów systemowych, a nie jednostkowych zaburzeń osobowości.

Wpisana w powieść metaforyka cyklu rozwojowego motyla, tworzenia własnego obrazu siebie (imago) stanie się jeszcze istotniejsza, jeśli przypomnimy sobie, jak fantazyjne nazwy gatunkowe nadano tym owadom. Szczotecznica szarawka, fruczak gołąbek, niedźwiedziówka krasa – to tylko niektóre z nich. Choć odnalezione przez bohaterkę-narratorkę jej własne imię jest znacznie prostsze, to na poziomie symbolicznym zabrzmi równie fantazyjnie. Słowo „jestem” to dopiero początek drogi. Maria Halber go pokazuje, daje znaki-strużki, lecz trafnie kończy tam, gdzie w imię może wkroczyć los.