Słoneczne patrole rowerowe
Dariusz Nowacki
Marek Stokowski ma swoją publiczność, która ceni w jego prozie łagodność i optymizm. Najwierniejsi czytelnicy utrzymują, że autor ten pisze dla nich książki pocieszycielskie, pomocne w istnieniu; jak zwykli o nich mówić: książki balsamy. Święty Leonard z pól posiada wszelkie „balsamiczne” atrybuty. Z konieczności
jest więc bajką.
Tytułowy bohater jest emerytowanym strażakiem, który zaszył się na wsi na Powiślu. Piękna okolica, Dolina Dolnej Wisły, północne lasy i żyzne pola poprzecinane kanałami oraz ślady dawnego osadnictwa menonitów, co w planie „duchowym” tego utworu ma pewne znaczenie. Leonard mieszka z czterema kotami, za towarzyszki ma ukochane pszczoły we własnych ulach. Przeżywa rozciągniętą w czasie żałobę po śmierci żony. Odludek, samotnik, człowiek zgorzkniały. Aż do chwili, kiedy pojawia się dziwna postać: wędrowny kominiarz, z daleka podobny do jeźdźca w czarnym stroju. Nie konia jednak dosiada, lecz motocykl hiszpańskiej marki Rieju – to ważne, że hiszpańskiej, bo też, witając się z Leo, używa oryginalnych fraz wziętych z Don Kichota. Przybysz szybko odkrywa (albo jako istota na poły nadprzyrodzona wie od razu), że naszego emeryta trapi lęk przed śmiercią i że w ogóle jest on w kiepskiej formie psychicznej. Ma dla niego proste remedium; powiada: „Trzeba ruszyć stare dupsko”; „Trzeba patrolować okolicę”. Wkrótce, raptem kilka stron dalej, wszystko się wyjaśni. Otóż Leonard wsiada na rower i objeżdża okolicę, by służyć ludziom, obdarzać ich dobrymi uczynkami – tu coś naprawić (Leo jest złotą rączką), tam pomóc przy jakiejś robocie, a nade wszystko życzliwie pogadać z drugim człowiekiem, zainteresować się bliźnim, wzbijając się na wyżyny empatii. Mamy kwiecień – rzecz dzieje się współcześnie – a już w połowie września tego samego roku Leo jest innym człowiekiem, całkowicie uleczonym z depresji; już nie rozmyśla o śmierci i marności własnej egzystencji.
Patronat Cervantesa jest chyba ważny. Nie chodzi o to, że bohater powieści Marka Stokowskiego jest współczesnym Don Kichotem (fabuły hiszpańskiego arcydzieła i Świętego Leonarda z pól ze sobą nie dialogują), chodzi raczej o potrzebę zaznaczenia dystansu. Wszak najbardziej utrwalone w świadomości kulturalnej wyobrażenie na temat przygód przemyślnego szlachcica z La Manchy jest takie, że Cervantes dworuje sobie z epiki rycerskiej, zaznaczając właśnie dystans między szlachetnymi pobudkami i z gruntu nieszlachetną, paskudną rzeczywistością. Owszem, Don Kichot kieruje się chęcią pomagania ludziom i potrzebą bronienia słabszych, ale owe chęci wcielane w czyny, jak wiemy, przedstawiają się raczej pokracznie. Oczywiście tak jest u hiszpańskiego mistrza, u Stokowskiego wręcz przeciwne – szlachetne uczynki Leonarda nie są śmieszne. Ponadto nasz autor kopiuje chwyt narracyjny Cervantesa (czy szerzej – przednowoczesnej powieści), wprowadza bowiem figurę nadrzędnego opowiadacza, który raz po raz zwraca się bezpośrednio do czytelników, zazwyczaj prosząc ich o wyrozumiałość bądź cierpliwość. Słowem, bajka (rozumiana potocznie, nie zaś gatunkowo) jest tutaj osadzona w ramie umowności – Stokowski nie sugeruje, że jego opowieść została wydarta życiu, że ma cokolwiek wspólnego z naszym światem. W istocie jedyne mocne związki z tym ostatnim zachodzą w przestrzeni pozaludzkiej, zawierają się w pejzażu i przyrodzie czy menonickim – by tak rzec – podglebiu duchowym (mniej więcej tak, jak miało to miejsce w opowiadaniach Pawła Huellego). Nawiasem mówiąc, autor Stroiciela losu manifestuje w swojej najnowszej powieści współczesną, jak najbardziej proekologiczną świadomość – Leonard jest nie tylko pocieszycielem strapionych, ale i strażnikiem przyrody, odnoszącym się do świata zwierząt oraz roślin z troską i czułością.
Mówmy sobie prawdę: dwuznaczność z ducha Cervantesa jest tu ledwie wyczuwalna; na pewno nie jest tak, że nasz pisarz jakkolwiek ironizuje, biorąc na celownik opowieść pocieszycielską. Bez ramy umowności Świętego Leonarda… można czytać, i to z pełnym powodzeniem, jako jeszcze jedną książkę balsam, uroczą, lekką opowieść o świecie, jakim powinien być, a nie jest. Więcej – naiwny odbiór tego utworu jest nie tylko możliwy, ale i poniekąd – coś jak ustawienia fabryczne w urządzeniach i maszynach – wmontowany w tę powieść.
Zwraca uwagę to, że w Świętym Leonardzie z pól ludzkie „dramaty” są „dramatami” w cudzysłowie. To, z czym nasz pocieszyciel na rowerze mierzy się najczęściej, co wymaga jego interwencji, to smutek napotkanych osób. Jasne – wynikający z samotności czy niezrozumienia, ale tylko smutek. Nie jest przypadkiem, że Leo odbywający swoje „słoneczne patrole” (jakoś nie mogę się uwolnić od polskiego tytułu amerykańskiego serialu Baywatch) zaopatrzony jest w spory zapas chusteczek higienicznych, niezbędnych do otarcia łez smutku. Tak, patrole są słoneczne, ponieważ Leo jest jak słonko pojawiające się na zachmurzonym niebie. Zastanawia również, że w całym dość obszernym przecież utworze Stokowskiego do głosu dochodzi tylko jedna (w obrębie jednego rozdziału) sprawa naznaczona dziejowym okrucieństwem. Mam na uwadze wątek zorganizowany wokół losów Konrada, autochtona, etnicznego Polaka z Prus Wschodnich (ziemia malborska była w międzywojniu ich częścią), który jako siedemnastolatek został wcielony do Wehrmachtu. To, że na chwilę pisarz przenosi nas w okrutne realia z marca 1945 roku, aktualizuje dyskurs martyrologiczny, jest sytuacją wyjątkową. Na ogół bowiem jest tak, że ludzkie „dramaty” (cudzysłów nadal konieczny) rozgrywają się w dość ciasnej sferze rodzinnej. Tak na przykład mają się sprawy z Walczakami, ofiarami czegoś, co publicystyka nazywa „eurosieroctwem”. Idzie jednak o intymnie przeżywaną nieobecność rodziców przebywających na emigracji zarobkowej, nie zaś o problem, który można przedstawić jako drażliwą kwestię społeczną, jeden ze skandali naszej doby. Zawężeniu pola obserwacji i dociekań nie należy się dziwić. Gdyby Stokowski dowartościował czy też „dociążył” to, co systemowe i polityczne, mające charakter społeczno-ekonomiczny – bajka by mu się rozsypała.
Nie jestem nieprzyjacielem najnowszej powieści Marka Stokowskiego. Wiem, że tego typu utwory są potrzebne, a sama naiwność w literaturze niekoniecznie musi być wyszydzana czy – tym bardziej – bezwzględnie zwalczana. Aliści zawsze warto wiedzieć, co i z jakich powodów czytamy.