Rekonkwista twardzielstwa
Łukasz Łachecki
Wyruszając w psychogeograficzny dryf po nieudacznych zjawiskach literackich i mrocznych zakamarkach rynku książki, które w niełatwych czasach dodatkowo będą odbierać nam smak życia, warto przyjąć choćby lekko zarysowane kryteria.
Już w pierwszych wolnopolskich wznowieniach Książek najgorszych Stanisław Barańczak pisał przecież, że kapitalistyczny zalew szmiry bije na głowę ten centralnie planowany, a dziś – cóż, dziś wydaje się w Polsce tak dużo dobrych książek, że aż strach pomyśleć, jak świetnie wobec tego radzi sobie literatura najgorszego sortu.
PRL, wyśmiewany za toporność i promowanie miernot, cenił pisarzy, podobnie jak papier, na którym drukowano setki tysięcy resortowych milicyjniaków. W epoce self-publishingu biblioteki bezwstydu przerastają nasze czytelnicze możliwości, tworząc zupełnie nowe kanały dla ujścia grafomańskich pasji. Czy warto zatem kopać leżących albo wymierzać policzek smakowi powszechnemu w przypadku każdego gniota, nawet jeśli stempel relewantności przybił mu renomowany wydawca?
Narzekania na przytłaczający nadmiar zdążyła pokryć patyna. Nawet prawdziwi koneserzy złego pisania muszą przyznać, że są zmuszeni do poruszania się w antykanonie intuicyjnie i bez gwarancji gratyfikacji, jaką jest zetknięcie się z literaturą bezdyskusyjnie fatalną, nie tylko nudną czy nieudaną, ale też złą w diagnostyczny sposób.
Dlatego wyłącznie na pierwszy rzut oka może zaskakiwać, że wybrałem na cel Krzysztofa Vargę, z jednej strony dobrze osiadłego w polu literatury i dziennikarstwa, z drugiej od wielu lat sięgającego po lokalny wariant houellebecqowskiego zgorzknienia, drżącego nad kształtem przyszłości, z jej umasowioną kulturą i powszechną głupotą przysłowiowych gwiazd tańczących na lodzie, a przy tym glamoryzującego na konserwatywną melodię przeszłość pierwszego pokolenia żyjącego na pograniczu dwóch systemów, z całym dobrodziejstwem limbo-inwentarza. Trudno bowiem przejść do porządku dziennego nie tylko nad tradycyjnie już złą nową powieścią Vargi, Śmiejącym się psem, ale też nad wiszącym nad nami widmem powrotu męskiego grania, intuicyjnego podgatunku literackiego, który najlepsze lata wydawał się mieć za sobą. „Nie czytam Lema, choć to mistrz, ale ja chcę być przy problemach. Bukowski, Céline, jestem z nim, jestem z nimi wszystkimi” – rapował 20 lat temu sąsiad Krzysztofa Vargi z Górnego Mokotowa, Ten Typ Mes – też zresztą prozaik z debiutem na koncie – i dziś po raz kolejny płyniemy po problemach w towarzystwie tych samych problematycznych ikon archaicznej męskości. Późni wnukowie Bukowskich, Iredyńskich, Tyrmandów i Hłasków obok artystowsko modernistycznych mizantropów i ponowoczesnych paranoików, wraz z pociotkami nieudolnie imitowanych Houellebecqów i Bernhardów, święcili triumfy przez ostatnie dekady. Model prozy wspomnieniowo-publicystycznej w tej szerokiej kategorii wydawał się wyczerpywać najpóźniej wtedy, kiedy Varga publikował Aleję Niepodległości – co komentowali wówczas złośliwie nawet przychylni pisarzowi krytycy i rozmówcy.
Gdy jednak wydawało się, że oblężona twierdza pada pod naporem donosów rzeczywistości „z uroczą niezbornością jeżozwierza brazylijskiego zjadającego papaję”, a prawdziwie męska proza nie ma już wyjścia i musi zaakceptować istnienie wyemancypowanych kobiet lub zmierzyć się z próbą definicji równości płci – co w potransformacyjnej Polsce zawsze szło słabo – nagle Varga zafundował nam spowitą w opary alkoholu i papierosowy dym, przyprószoną relanium i naznaczoną gadaniem do buta (lub psa) rekonkwistę twardzielstwa. I zupełnie przypadkowo Ten Typ Mes wraca w 2025 roku z płytą napisaną po rozwodzie, zerwaniu znajomości z byłymi przyjaciółmi i innych perypetiach, zatytułowaną roboczo – niespodzianka – Bukowski.
Pomogły w tym oczywiście polityka, wojna i alienująca bezalternatywność aplikacji randkowych. Do tego polski rynek wydawniczy doczekał się fali interesujących ujawnień i renesansów popularności w obszarach, które wydają się przynależeć do męskiego królestwa. O jego rozległych włościach może świadczyć 38 opowiadań Thomasa Bernharda, rozbudowany w reedycjach (Śmierć na kredyt) i odkryty po latach Céline (Wojna), mnogość chłopackich objawień, gadek żołnierskich i bokserskich, nowych form pożądanej męskości – albo przynajmniej na nowo odczytanych. Komplementarnie, oszałamiająca popularność harlekinów w nowych dekoracjach, w których chłopcy łamią dziewczęce serca trudnym dzieciństwem i niezawracaniem sobie głowy pytaniem o zgodę, tworzy żyzny grunt pod kolejne wcielenia starej męskości.
Chyba więc powrót męskiego grania był nieuchronny, pisał o tym zresztą „Financial Times” na początku roku. Pismo to jest wiodącą inspiracją i żyrantem wątpliwych idei dla polskich intelektualistów, choćby dla Tomasza Stawiszyńskiego, który zaprzęgał niedawno brytyjski dziennik i neofickie wyznania Nicka Cave’a, żeby dowieść, że trudno nie wierzyć w nic. Pomny tej potęgi, czytając artykuł o nastrojach wśród finansistów i bankierów wyglądających poluzowania gorsetu politycznej poprawności i powrotu starych dobrych obelg wobec „retardów”, „pussych” i „faggotów” po zaprzysiężeniu Donalda Trumpa, poczułem zimny dreszcz.
„Gryźliśmy się w język, gdy mózg wysyłał komunikat, by nazwać kogoś ciotą” – jakby na potwierdzenie moich polityczno-poprawnych niepokojów mówi Wojtek Borsuk, bohater Psa. Poznajemy go – jak się wkrótce ma okazać, redaktora w wydawnictwie i człowieka o wysokim poziomie samozadowolenia nieuzasadnionego niczym szczególnym – po pandemii i rozwodzie z malarką Elwirą, żywcem wyjętą z opowieści o hipster(k)ach, przed którymi mogli zdążyć ostrzec was rodzice. Według samego narratora początkiem końca związku staje się stwierdzenie małżonki, że Borsuk dziadzieje – ale jedyny zarzut, jaki względem umęczonej kobiety może mieć czytelnik, to ten, że odkryła to z takim opóźnieniem.
Zgryźliwy i marudny małżonek daje bowiem do zrozumienia, że nigdy nie zrezygnuje ze swojego inteligenckiego zacietrzewienia, już na początku nowego tysiąclecia, kiedy po kilku wernisażach wymusza na żonie rezygnację ze środowiskowych ambicji i izolację w domowych pieleszach, czego trudno nie odebrać jako próby unieszkodliwienia rywalki. Na dobrą sprawę kilka ciepłych słów dla wieloletniej partnerki wylewający swoje gorzkie żale psu Ziutkowi inteligent ma dopiero przy wspomnieniu przytarganej z roboty anegdotki o uwspółcześnionym, rapowym tłumaczeniu Boskiej komedii i reakcji szefa, dla którego tekst Dantego jest antysemicki, archaiczny i passé. Śmiejąc się z historyjki, Elwira potwierdza przynależność do zniesmaczonej współczesnością elity ducha, nie mówiąc o tym, że w tym momencie zupełnie nie zagraża ego bohatera.
W rzeczywistości jednak po wszystkich pomieszczonych w książce tyradach nie można oprzeć się wrażeniu, że wygłaszający je mężczyzna w kryzysie wieku późnośredniego wcale nie nienawidzi całej tej współczesności tak zaciekle, jak chciałby to prezentować. Po prostu nie czuje do niej większej sympatii. Mogłoby to być świetnym punktem wyjścia do pokazania ciepłej wody w intelektualnym kranie jako emblematu i przekleństwa formacji bliskiej Vardze – statecznych wielkomiejskich liberałów dobiegających szczęśliwej emerytury, niepotrafiących ze zdrowym, nieromantycznym dystansem spojrzeć na roszczenia tych, którym szczęście i czasy nie sprzyjały do tego stopnia co rówieśnikom pisarza – gdyby nie to, że z każdą stroną potwierdza się nasze przypuszczenie, że Varga pisze to, co pisze, całkiem serio.
W publicystycznych rantach narratora powieści znajdziemy tematy co najmniej zwietrzałe lub naskórkowe – krytykę zaśmieconych ulic, otwartych do późna sklepów monopolowych i oferujących alkohol stacji benzynowych, piłki nożnej i jedzenia w drogich knajpach, hipsterskich zarostów i pretensjonalności artystów, lodziarni wczoraj i dziś; zaś w dygresjach metaliterackich – refleksje na poziomie pisania jako siłowania się z Bogiem.
Stosunek Borsuka do świata można by uznać za letni, podobnie jak stosunek Vargi do swojego bohatera, ale taka interpretacja otwierałaby też szansę na czytanie powieści z klucza ironicznego: pogrążony w marazmie przemijania pracownik intelektualny narzeka na problemy pierwszego świata i czeka na kataklizm, który uratuje go przed grozą samotnej starości, wyolbrzymiając do granic groteski własne cierpienia na pluszowym krzyżu – tak wielkie, że nawet podziemia kościoła Stanisława Kostki nie są w stanie ich pomieścić. Dobrze przynajmniej, że bogoojczyźniany patos albo ambiwalentne próby wchodzenia z nim w polemikę pojawiają się w książce, jak na standardy gatunku w XXI wieku, raczej zdawkowo. Mimo to bohater nie ironizuje.
Pod warstwą opowieści o porozwodowej zgryzocie kryje się za to duża dawka bezinteresownej i chyba nieświadomej mizoginii. Nie pamiętam, by poza najbardziej powierzchownymi atrybutami, takimi jak wykonywany zawód, bohaterki Vargi różniło kiedykolwiek coś więcej niż ich stosunek do (nie)trwania przy mężczyźnie. Gdyby nie pisana im rola koźlic ofiarnych obrywających za świat, w którym nie ma już takiej miłości, jak nam się kiedyś wszystkim zdawało, że jest, kobiety w Psie równie dobrze mógłby zastąpić magnetofon Grundig albo kolekcja komiksów z Kapitanem Żbikiem.
A przecież, jak pisała Agata Bielik-Robson o ostatnich powieściach Michela Houellebecqa, jedyną możliwą więź w zlodowaciałym z braku miłości i skazanym na śmierć uniwersum umożliwia współczucie, „ciemne świecidło litości”. Być może dlatego, że nie dotknęła go tak straszna choroba jak bohatera Unicestwienia, litości, współczucia czy sympatii nie ma Varga (i jego bohater) dla nikogo, także dla młodziaków, nieuchronnie dryfujących w stronę incelstwa. Syn stereotypowego „starego a głupiego”, uganiającego się za spódniczkami Tomasza okazuje się nie ofiarą ciamajdowatego, choć dobrze sytuowanego ojca, ale ostatecznie wręcz beneficjentem nieludzkich czasów – narrator nie zahaczy jednak nawet o kłopotliwy i potencjalnie produktywny trop pokazujący, że mizantropia sześćdziesięciolatków całkiem nieźle rymuje się z resentymentem młodej manosfery.
Choć „wystudiowana ironia stała się kategorią światopoglądową całego pokolenia dorastającego w reżimie kultury popularnej”, to im dłużej nurkujemy w przemyśleniach rozwodnika wyspecjalizowanego w literaturze średniowiecza, tym bardziej brakuje nam masek i komplikacji, na punkcie których obsesję mieli ulubieńcy Krzysztofa Vargi. Kto czytał Dziennik hipopotama, wie, że autorem tekstów piosenek zespołu Dr Misio targają emocje rozczarowanego inteligenta, którego służba, na skutek lewicowego zaprzeczania powabom „zdrowego rozsądku”, inflacji dawnych wartości liminalnej klasy średniej i końca małej stabilizacji w wydaniu III RP, znaczy dziś jeszcze mniej niż drobnica rzucana Adasiowi Miauczyńskiemu. I tak się właśnie kończy męski świat: przemawianiem już tylko do psa, które samo w sobie pobrzmiewa bardziej najntisowym polskim sitcomem niż minimalistyczną operetką.