Na koturnach
Rafał Rżany
Ambicja stworzenia czegoś na kształt małej poetycko-prozatorskiej kosmogonii i wyrosłej z niej panoramy współczesności, ale chyba też po części mniej chlubna potrzeba czernienia papieru – stoją u genezy Wyrazu. Cykli sylwicznych z lat 2017–2023 Leszka Szarugi. Tytuł jest wyjątkowo trafny: słowo „wyraz” (proszę wybaczyć tę prawie tautologię) gra tu oboma znaczeniami. Całość tworzy siedem cykli, a każdy jest hybrydą złożoną a to z – obszernych niekiedy – cytatów, a to z segmentów autorskiej już prozy i poezji, płynnie przechodzących w zaczątki dramatu.
Pisarza interesuje powstanie świata i życia, ich celowość – także w odniesieniu do Boga lub naszego wyobrażenia o nim – i przyszłość. Wśród sposobów manifestowania się istnienia centralne miejsce przyznaje językowi, a ściślej: językom, jakimi posługujemy się my – ludzie. To ich pojawienie się, doskonalenie i mutacje, przekształcenia i powolny zanik aż do śmierci, mają odbijać los cywilizacji i całej planety. Pisząc o językach narodowych/ plemiennych, stara się Szaruga zaprezentować jako wirtuoz jednego z nich (polskiego), z różnym zresztą skutkiem, o czym będzie jeszcze mowa. Sięgając do (często starych) słowników, alternatywnych tłumaczeń (np. biblijnych), wybiera słowa-klucze, może słowa-fetysze, a właściwie całe ich rodziny znaczeniowe, wśród których najważniejsza jest ta wyrosła wokół ciągu: być – istnieć – istość – istność – oczy-w-istość itd. Sprawdzając – zgodnie z tytułem tomu – możliwości wyrazu tych językowych węzłów spajających nasze pojmowanie świata i życia, pokazuje je jakby nago, unikając strojenia w szaty innych słów, wielekroć posługując się poezją konkretną. W erudycyjnym, choć nie całkiem służącym publikacji – poprzez stawianie jej na, z natury chwiejnym, koturnie i budowanie jej obrazu jako nieprzystępnej – posłowiu (które opublikowane osobno przyniosłoby Wyrazowi więcej korzyści), Andrzej Skrendo zwraca uwagę na równie istotny motyw jaja oraz równoległość czasów cyklicznego i linearnego w omawianej książce. Zauważa także: „Wyraz nie tylko, jak każde nowoczesne dzieło poetyckie, opowiada o procesie rozkładu, ale też niejako ucieleśnia go, demonstruje za pomocą reguł swojej organizacji”. Dziwi łatwość, z jaką literaturoznawca nazywa tę książkę „dziełem poetyckim”, bo – jak zapisałem wyżej – tytułowa sylwiczność pasuje tu jak ulał, a poezji jest w istocie niewiele i niemal zawsze jakby wziętej w nawias, cudzysłów, samo-interpretującej- się. Chyba też „rozkładowość” nie musi być synonimem nowoczesności, ale rzeczywiście w odniesieniu do Szarugi rozpoznanie jest trafne. Klimat zanikania, zamierania jest tu dominujący i na pewno nie mamy do czynienia z zestawieniem tekstów, które łączą jedynie daty. Ciekawe, że uprzednio istniały jednak jako osobne utwory publikowane w czasopismach i drukach zwartych.
Obumieranie obejmuje – jak już powiedziano – języki, narody, państwa, gatunki i życie na planecie, w formie, jaką znamy. Trzeba tu zaznaczyć, że choć Szaruga wplata w swoje rozważania i quasi-medytacje nuty ekologiczne, to zdaje się nie mieć złudzeń co do możliwości uratowania naszej planety. Zarazem pisze o przenosinach z Ziemi i inwazyjnej eksploracji kosmosu jako o czymś oczywistym i jedynym sposobie na przetrwanie ludzkości. To prawdopodobne i jednocześnie niezwykle smutne, może bardziej przygnębiające niż wizja całkowitego zniknięcia naszej cywilizacji, bo oto człowiek jawi się jako ktoś w rodzaju kosmicznego wikinga czy konkwistadora, a przecież nas samych – w przypadku zagłady – tylko nam byłoby szkoda. No i może Bogu, ale o nim Szaruga wiele nie mówi i ta powściągliwość mnie przekonuje.
Ma natomiast wyraźnie określony – negatywny – stosunek do polskiej religijności, a ściślej: do jej wyobrażenia, jakie sobie zbudował. Nie podejmuję się oceniać, na ile jest ono trafne, ale chyba dość stereotypowe i – to z pewnością – pozwalające stanąć pisarzowi – znów jakby na koturnie! – ponad szarą masą Polaków-katolików, śpiewających nie tak dobre literacko jak nowoczesna poezja maryjne pieśni i hymn narodowy, w którym Szaruga za wszelką cenę stara się wskazać logiczne nieścisłości. Siermiężność środków psuje czasem może i subtelny zamysł, jak przy demontażu (re-montażu?) pieśni Boże, coś Polskę:
oj
czy znęwol nąracz
przy wróć i ćpanie
albo:
osła niałb las
kiemp otęg i ich
wały.
Choć ja sam nie umiem się w świecie religii odnaleźć i rozumiem, że dla kogoś to mogą być tylko wały (obronne, dzielące; a może chodzi też o robienie w wała?), ośli upór w trwaniu w tradycji i opium dla ludu (ale przecież autor wspomina aprobatywnie o swoich dawnych doświadczeniach z narkotykami!), to widzę w takiej zabawie lekceważący stosunek do niepodzielających punktu widzenia autora, ale i formalną nieporadność.
Indywidualizm nie wyklucza zrozumienia dla zjawisk masowych i społecznie spajających, w których sami nie musimy przecież uczestniczyć. Można tu odwołać się do słów Machiavellego, iż religia jest „najbardziej niezbędną podporą społeczności obywatelskiej” (Rozważania nad pierwszym dziesięcioksięgiem „Historii Rzymu” Liwiusza, przeł. K. Żaboklicki). Owszem, to nie musi być ona, ale wszystkie inne spoiwa, wydawałoby się – doskonalsze, jak dotąd jeszcze mniej się sprawdzały. By być uczciwym, odnotujmy, że można na te zabiegi z obszaru lingwistycznej chirurgii spojrzeć inaczej: w przywołanym Posłowiu mowa jest o „rozpadzie wynikającym z porażenia mowy” (cokolwiek to znaczy) i podany cytat z poszatkowanego fragmentu Inwokacji z Pana Tadeusza, bo i on tej operacji został poddany.
Z kolei biorąc pod filologiczno-logiczną lupę polski hymn narodowy, cytuje go Szaruga w zniekształconej formie (tj. niezgodnej ani z obecnym brzmieniem, ani z rękopisem Wybickiego), choć wyraźnie przedstawia się jako jedyny ekspert od jego rozumienia –
ludzie którzy o tym śpiewają
(…) przecież nikt
z nich nie ma o tym choćby bladego pojęcia
nie wie o czym to rzecz
a już naprawdę niewielu wie
o co w tym wszystkim może chodzić
– a potknięcia, które (trochę na siłę) wynajduje, dają mu asumpt do dziwacznych dywagacji, z których nie wiadomo, co ma wynikać. Niedoskonałości kalibru takiego, jaki znalazł w hymnie, i cytowanemu powyżej urywkowi jego autorstwa można by wytknąć (użycie kwantyfikatorów „nikt” i „niewielu” w niezgodnej z logiką kolejności, a także praktycznie tożsame sformułowania „o czym to rzecz” i „o co w tym wszystkim może chodzić”). Lubię, gdy poeta jest precyzyjny, ale ostatecznie to nie matematyka i nie czepiałbym się, gdyby Szaruga nie czepiał się Wybickiego i jego „redaktorów”. Słowa hymnu – pieśń, to też poezja, choć przecież daleko jej do arcydzieła. W odniesieniu do tego, o czym pisałem w tym i poprzednim akapicie, przypominają mi się słowa Pawła Hertza, zniesmaczonego żartami z polskich kawalerzystów szarżujących na czołgi.
Do najbardziej charakterystycznych i udanych fragmentów Wyrazu należą te biorące za oś rozważań… muchy: ich zwyczaje, sposób latania, widzenia, naszą obserwację ich tak najczęściej lekceważonego życia. I inne muchy i muszki, które już nie natura, ale ludzka ręka stworzyła. Tu Szaruga odwołuje się do Tadeusza Różewicza, ale też do różnych źródeł o charakterze encyklopedycznym. Autor Kartoteki rozrzuconej jest zresztą kimś w rodzaju patrona i inspiracji całości, tak od strony formalnej, jak i filozoficznej, a nawet światopoglądowej. A spojrzenie muchy (jak dla Tołstoja – konia) przykładem oglądu nieszablonowego, który staje się marzeniem piszącego. Raz spełnionym, kiedy indziej prowadzącym na manowce, co starałem się pokazać.
Językowe uwrażliwienie poety znajduje szczęśliwe spełnienie we fragmencie 6. Części 7. (De bellum). Cytuję z przyjemnością, bo to jeden z bardzo niewielu polskich wierszy inspirowanych rozpętaną przez Rosję wojną, które mnie przekonują:
po 24 lutego 2022 roku
we wszystkich menu
warszawskich restauracji
ruskie pierogi
zmieniono na pierogi
ukraińskie
ale przecież ruskie
nie znaczy rosyjskie ruskie
znaczy ukraińskie
W posłowiu do polskiego wydania powieści Zbój Roberta Walsera Jakub Ekier wspomina o czasie „pióra niezdolnego odpocząć”, czasie „ciągle nowych skojarzeń”. Takim czasem były dla Leszka Szarugi lata 2017—2023 (i zapewne nie tylko one). Różnorodność Wyrazu, rozrastanie się wątków, ciekawe odwołania, udane realizacje poezji konkretnej, dialog z Różewiczem – przyciągają uwagę czytelnika, ale też prowadzą do wielosłowia. Osoba o odmiennej wrażliwości społecznej, mniej zważająca na innych, bo oni przecież i tak nie czytają, a już szczególnie poezji (choć – powtarzam – nie mamy do czynienia z książką ściśle poetycką) strony wskazane tu jako słabsze mogłaby ocenić wyżej. Dla mnie jest to rzecz wysoce nierówna i nazbyt obszerna, jakby po części z potrzeby czernienia papieru wyrosła, co jest przecież nieekologiczne. Ale jeśli wierzyć autorowi No i co z tego – a obawiam się, że ma rację – ekologia już i tak przegrała.