Lirycznie odkryć Amerykę

Jarosław Petrowicz

Na tom Ameryka. Esej poetycki Adama Majewskiego składa się jedynie trzydzieści jeden utworów. Łączy je tytułowe miejsce ‒ rozległy kraj z wieloma kontrastami, rozmaitymi krajobrazami, szerokimi możliwościami. W wierszach poety z Gdańska został wyrażony skomplikowany związek człowieka z przestrzenią, którą się poznaje, pokonuje i pozostawia. Bohater liryczny mówi o Kalifornii, Luizjanie, Kolorado, Nowym Meksyku i innych stanach rozległego państwa. Wyjątkowy przystanek w drodze to Nowy Orlean. Dedykowana „podróżnikom i wędrującym w przestrzeni słów” książka stanowi zaproszenie do eskapady po wciąż zaskakującym i nie do końca znanym kontynencie, ale przede wszystkim jest inwitacją do wędrówki w głąb samego siebie. Celem takiej podróży okazuje się poszukiwanie i odnajdywanie, poznawanie i zrozumienie, przedzieranie się i odkrywanie. Świat, który choć przecież znany, odsłania przed bohaterem swoje oryginalne oblicze. Mimo że żyjemy w zamerykanizowanej rzeczywistości, Ameryka w wierszach Majewskiego ujawnia świeże, nowe i poniekąd egzotyczne cechy.

Oszczędne w wyrazie wiersze mają charakter mowy niewymuszonej, jakby przygodnej, naturalnej. Istotnie, jak zauważa Krzysztof Rudowski, liryki Majewskiego mają w sobie coś z frazy Walta Whitmana. Zresztą tomik poprzedzają dwa motta po angielsku: Edgara Lee Mastersa z Ciszy i Wiliama S. Burroughsa z Nagiego lunchu. A w samych wierszach, nawet ich tytułach, amerykańskich znaków kulturowych, wyrażonych często po angielsku, jest sporo, na przykład utwory muzyczne Dark Paradise Lany Del Rey, Even the Waves zespołu Chroma Key, film Nagi lunch Davida Cronenberga, pisarz Jack Kerouac, reżyser Jim Jarmusch etc. Wszystkie one otwierają wiele pól znaczeniowych, ale wymagają od czytelnika wiedzy, kompetencji czytelniczych, pracy wyobraźni.

Podmiot liryczny tej poezji to uważny obserwator, globtroter udający się na podbój Ameryki, a Amerykanie pierwsi wylądowali na Księżycu, więc ta wyprawa ma w sobie coś ze zdobywania Wszechświata. Spojrzenie na miasto, krainę czy państwo jako na elementy większego uniwersum nie jest czymś nowym. Jednak w lirycznym eseju Majewski zestawia detale z poetyckimi obrazami kontynentu. Dzięki temu ogromne odległości, wielkie przestrzenie, ciągnące się przez setki mil drogi i szlaki zyskują szerszy kontekst. Analogia, pararelizm, równoległość i przenośnia mają w tej poezji olbrzymie znaczenie. A jednak mam przekonanie, że zadaniem artysty nie jest budowanie gmachu wyobraźni, a wierna obserwacja i opis rzeczywistości. Opis jak najbardziej poetycki.

Ameryka reprezentuje metaforę odnoszącą się do kosmosu istnienia. Prywatna, uwewnętrzniona, pełna osobistych znaczeń, nieprzewidywalna, staje się wyzwaniem i wezwaniem do podróży. Wszelkie napotkane miejsca, osoby i wydarzenia okazują się asumptem do lirycznych refleksji. Biegną one zresztą w kilku kierunkach. Jeden z nich wiąże się z poezją, drugi ‒ z krajobrazami, trzeci ‒ z muzyką.

Pojawiają się amerykańscy poeci, którzy pełnią funkcje przewodników, znają Nowy Orlean i inne miasta, są miejscowi. Liryczny obieżyświat ich słucha i udziela im głosu. Dzięki temu tom staje się polifoniczny. W wierszach takich jak Do moich książek nikt nie będzie wracał, Klucz i W poszukiwaniu autora Majewski ukazuje zawiłości poezji, twórcze dylematy, stawia pytania i snuje refleksje o naturze pisania. W dedykowanym prof. Małgorzacie Jarmułowicz utworze Wspinaczka poezja została porównana do wspinaczki skałkowej w Yosemite Valley w Kalifornii, wspinaczki lodowej w Ouray Ice Park w Kolorado i wspinaczki wysokogórskiej na Denali na Alasce.

Temat krajobrazu (także kulturowego) przewija się przez cały tom. Charakteryzuje go zmienność, tak jak zmieniają się pejzaże podczas przemierzania długodystansowego pieszego szlaku turystycznego na zachodzie Stanów Zjednoczonych (Pacific Crest Trail), znanego ostatnio z filmu Dzika droga (reż. Jean-Marc Vallée). Z jednej strony mamy surfowanie na martwej fali pod Los Angeles, z drugiej przeprawę przez ośnieżoną przełęcz. Wszystko to traktowane jest jako znaki do odczytania, teksty do interpretacji w tajemniczej księdze natury, gdzie znajdzie się także miejsce na cypryśniki, uboczki, klarkie i kalandrynie. Utwory te legitymizują się powściągliwymi opisami, oszczędnością słowa, wyważeniem frazy. Zharmonizowane i opanowane kompozycje wywołują i wzmagają uczucia znacznie lepiej od nadętego emocjonalizmu czy pompatycznej frazeologii. W tej liryce znajdziemy wiele ciszy, dzięki czemu słowa stają się bardziej słyszalne. Może warto by było spojrzeć na cały tom jak na kompozycję muzyczną, sonatę czy suitę? Tym bardziej że temat muzyki również przewija się w Ameryce, by w ostatnim wierszu zamilknąć. Ulotność, przemijalność i tymczasowość zostały wyraźnie zaakcentowane chociażby w liryku Luka. Tekst poświęcony przebojowi Suzanne Vegi sprzed ponad trzydziestu lat nie pozostawia złudzeń: „Z rozsypanej pamięci rzeczy wyciągam kasetę magnetofonową: / rok 1988 albo 1989 // Martwe dźwięki i kurz, odstawione na zawsze rekwizyty”. W książce jakby mowa siłuje się z milczeniem, dźwięki z ciszą i oczywiście ruch z bezruchem. W wierszu Mardi Gras, kołysanka poeta jeszcze mocniej zaznaczył moc nieistnienia:


kołyszemy się w rytm
muzyki, której nie napisano:
której nikt
nie wykona

słyszymy
melodię, której nie ma:
której nikt nie zachowa
w archiwum

klaszczemy w dłonie
po koncercie:
który nigdy się nie odbył
i nie odbędzie.

Kosmiczna odyseja nakłada się na wędrówkę po bezkresnych amerykańskich górach, wyżynach i równinach. A ta z kolei zbiega się z pielgrzymką w głąb siebie, tzn. w metafizyczny Wszechświat istnienia. Co go charakteryzuje? Jedyność, niepowtarzalność, nieodwracalność. Ale czy to może być pocieszeniem? Tak czy inaczej, poznać samego siebie to odkryć Amerykę.u3