Zakochać się w miasteczku
Dariusz Pachocki
Podobno nauka języka obcego, nawet najtrudniejszego, może być fascynującą przygodą i przyjemnością. Jednak potrzebny jest silny katalizator – miłość. Mechanizm ten, jak się okazuje, sprawdza się także w przypadku fascynacji małymi miastami. Doskonałą ilustracją może być tu casus Jarosława Petrowicza. Historię jego zakochania, ze wszystkimi tego następstwami, znajdziemy w książce Wielopolis. Czytelnik już na początku książki trafia na konfesyjne wyznanie, które świetnie zapowiada klimat opowieści: „Zakochałem się najpierw w dziewczynie, a później przyjechałem do miasteczka się z nią ożenić. Zostałem zauroczony kobietą i miejscem. Wcześniej to miasto w ogóle dla mnie nie istniało. A tu masz: tak jak żonie ślubowałem mu miłość, wierność i że go nie opuszczę aż do śmierci (oczywiście nie licząc wakacji i podroży służbowych)”.
Miłość nie jest zaraźliwa, dlatego Petrowicz stanął przed bardzo trudnym zadaniem rozbudzenia czytelniczej ciekawości tym wszystkim, co o Wieluniu i jego okolicach można opowiedzieć. Doskonale mógł wejść w skórę przeciętnego czytelnika, który – tak jak on przed laty – zapewne niewiele o tym mieście wie. Z tego powodu otrzymujemy mieszankę rzetelnej wiedzy historycznej i lokalnych legend, które tajemniczo krzyżują się z rodzinnymi opowieściami. Jeśli ta szczerość jest przemyślaną autorską strategią, to trzeba przyznać, że została przeprowadzona znakomicie. Czytelnik, dość szybko i niezauważalnie, ulega czarowi opowieści i niemal staje się częścią opisywanej rzeczywistości. Być może dzieje się tak dlatego, że wydaje mu się ona w jakimś stopniu znajoma. W niespiesznej rutynie typowego miasteczka uważne oko obserwatora potrafi dostrzec imponderabilia, które mogą stać się podstawą opowieści z uniwersalnym przesłaniem. Autor niewątpliwie umie patrzeć. Warto odnotować, że prowadzona przezeń narracja jest żywa i umiejętnie wzbogacana nutą humoru, jak choćby w jednej ze scenek, którą zarejestrował ze swego wielkopłytowego obserwatorium: „Perspektywa z okna mojego mieszkania ogranicza się w zasadzie do widoku na blok stojący naprzeciw w odległości dwudziestu metrów. Czterdzieści balkonów codzienne sterczy przed moimi oczami i nie chce zniknąć. Każdy ma własne obyczaje i rytuały, uroki i nadany przeze mnie BIN (Balcony Identification Number). W części z nich kucają wypełnieni znojem ludzie i zaciągają się wątpliwym dobrodziejstwem nikotyny. Z jednego opętana wielbicielka literatury pięknej wychyla się przez balustradę i ze wzrokiem utkwionym w boisko woła przez pół godziny »Miłosz. Miłosz!«, jakby ten dopiero dzisiaj został laureatem literackiej Nagrody Nobla. I ona właśnie pragnęłaby mu to obwieścić. Z innego mężczyzna donośnym głosem, powołując się na imię dwukrotnej laureatki Nagrody Nike, woła »Olga, Olgaaa… A nie zapomnij kupić piwa!«”.
Treści książki nie ograniczają się jedynie do zbioru żartobliwych fraz. Nie jest to także naukowa monografia, dzięki temu pisarz zachował wolność w kwestii formy i trzeba przyznać, że umiejętnie to wykorzystał. Zaoferował czytelnikowi zespół opowieści, których pojawianie się na scenie nie jest determinowane rutyną chronologii. Nie znaczy to wcale, że rządzi tu chaos – przeciwnie. Autor doskonale panuje nad archiwalną materią, z której wyławia wszystko to, co ważne, ciekawe czy nieznane. Swoją erudycję wspiera źródłami i licznymi lekturami. Tworzy z tego połączenie rzadkie, a jednak możliwe: rzetelny dyskurs, który wciąga niczym opowiadana przy blasku ogniska gawęda. Za ilustrację niech posłuży taki oto fragment: „Wierzono, że w pobliskim Widoradzu, wsi przylegającej dzisiaj do Wielunia, tańczył na bagnach diabeł widoradzki. Śpiewano piosenkę »Panie Wideradzki, zażyj se tabaczki«. Nieoceniony Oskar Kolberg wśród pieśni z ziemi wieluńskiej zanotował również tę o diable: Pan Marek na Widoradzu był kasztelanem w Sieradzu. A że nie opłacał sługi, djabeł go porwał za długi.
Trzęsawisko wchłaniało ludzi jak gąbka wodę. Miejsce nieczyste, skalane grzechem, o czarnej legendzie, zamieszkiwały – ma się rozumieć – lokalne diabły, strzygi, utopce i inne gady”.
Wiara w widoradzkie diabły musiała być w narodzie silna, o czym może świadczyć chęć modlitewnej ochrony przed nimi. Petrowicz, powołując się na jedną z publikacji dotyczących regionu, przytacza słowa, którymi onegdaj modlono się w wieluńskich kościołach: „Od powietrza, głodu, ognia, wojny i od Wideradza, zachowaj nas, Panie!”. Z tego typu wierzeniami walczył Kościół katolicki, co na pewno nie było łatwe, gdyż istniał silny związek między „zacofaniem a dobrocią, ograniczeniem a poczciwością, ludowością a moralnością”. Dziś stanowią one jedynie nietrwały ślad po niejednorodnej przeszłości okolic.
W Wielopolis znajdziemy także odniesienia do zdarzeń dużo bardziej współczesnych. Przykładem może być tu oryginalny projekt – rodem z Wielunia – malarza i rzeźbiarza Wojciecha Siudmaka „Wieczna Miłość”. Składa się on z pięciu nietypowych elementów: monumentu wraz z promenadą, Nagrody Pokoju, Muzeum Rzeźby Plenerowej, programu edukacyjnego oraz Muzeum Pamięci i Historii Projektu. Wieluń odegrał tu ważną rolę, gdyż stał się miejscem inicjalnym całego przedsięwzięcia. W pobliżu ratusza stanął pomnik „Wieczna Miłość”, który ma być symbolem „pokoju, piękna i harmonii”. Nie bez znaczenia dla lokacji była tu rzecz jasna wojenna tragedia tego miasta. W pomniku tym Petrowicz widzi umbilicus, który łączy miasto z Kosmosem. Co ważne, Wieluń jedynie rozpoczyna swoistą sztafetę pokoju. Zostanie wykonany odlew pomnika i przekazany innemu miastu i tak dalej. W ten sposób podtrzymywany będzie ognik pamięci o tym, jak cennym i kruchym dobrem jest pokój w małych i dużych macierzach.
Żadna ojczyzna nie jest monolitem, składa się z wielu mniejszych. Nie sposób dowiedzieć się czegokolwiek o dużej ignorując małą. Dlatego warto zauważyć i docenić działania regionalistów. Ich miłość do miasteczka czy wioski nie potrzebuje paliwa w postaci naszej atencji, jednak warto zapoznać się z tym, co dzięki ich bezinteresownemu uczuciu powstało. Zbigniew Herbert w eseju poświęconym Sienie pisał, że godne uwagi są jedynie te miasta, „w których można się zgubić”. Czy jest to możliwe w Wieluniu? Cóż. We współczesnym mieście zapewne nie, ale. Historia, ludzie i ich losy sprawiły, że palimpsestowo nakłada się tu na siebie wiele miast „w jednym miejscu”. I choć Petrowicz nie ma pewności, czy za blokiem przysłaniającym mu widok z okna jakiekolwiek miasto istnieje, to jest przekonany, że duch miejsca zniewala wszystkich, którzy starają się je poznać. Potwierdzam. Trafiłem do Wielopolis i na kilka wieczorów w nim się zgubiłem.