Memento mori
Marek Olszewski
W najnowszej książce poetyckiej Marcina Barana – autora obecnego w polskiej liryce już od przeszło trzydziestu lat – jest co najmniej kilka sygnałów, które pozwalają sądzić, że mamy do czynienia z poezją chcącą dokonywać swoistego bilansu życia, jego zysków i strat. Przebija się na pierwszy plan potrzeba mówienia z perspektywy przeżytego już czasu, czyżby więc do głosu chciała dojść jakaś bliżej niesprecyzowana pretensja mądrościowa? Momentami właściwie tak. Kiedy na przykład w wierszu Starość niechybnie krzywdzi młodość podmiot wyznaje:
Podobno skrzywdziliśmy dzieci, bowiem świat, na który zostały powołane nie jest doskonały.
Wydaje mi się, że kiedy byłem młody, nie miałem tylu pretensji.
Z głupoty pozostaje głupota
– nietrudno pomyśleć o pokoleniowym charakterze tego zwierzenia. Zwraca w nim uwagę wyższościowy, chyba nawet nieco gniewny ton człowieka, który swoje już przeżył i jest zwyczajnie zmęczony ofensywą rozkapryszonej i pretensjonalnej pychy młodości. Przyznaje więc sobie prawo do ironii, krytyki, dystansu wobec głównego nurtu czasów, w których przyszło mu się starzeć. Nie chce być modny czy poprawny, stawia raczej na szczerość, a ta nierzadko bywa niepopularna. A jeśli wcześniej przytoczony cytat nie wypada wystarczająco sugestywnie, zawsze można powołać się na inny, pochodzący z wiersza Młodość starzeje się brzydko: „kiedy tak dorodnie jest pewna, że wolność to możliwość nieustannego zaczynania od nowa / bez oglądania się na innych”. Marcin Baran nie ucieka więc przed metryką – jako autor 59-letni przyjmuje właściwą swemu wiekowi perspektywę i… wadzi się z młodością, tj. czasem naiwności, złudzeń i irytującego samouwielbienia sparodiowanego frazą: „Było źle, jest niedobrze, będzie doskonale. / Przeszłość ma się stosować do bieżących standardów” (Anachronia). Na marginesie trzeba przyznać, że nie znajdziemy chyba lepszych kawałków, by uchwycić znany skądinąd proces „klasycznienia” niegdysiejszych buntowników z „brulionu” przechodzących na pozycje obronne (dziś już raczej należałoby powiedzieć: weteranów).
Są jednak w Darni także inne sygnały, które świadczą o wspomnianym już pomyśle na podsumowywanie dotychczasowego życia z perspektywy osoby doświadczonej. Choćby sam tytuł książki odnoszący się do twardej, ubitej ziemi porośniętej korzeniami roślin jest czytelną figurą ugruntowania samego autora, jego egzystencji, pisania i światopoglądu. Na osobną uwagę zasługuje także towarzysząca wierszom okładka z rysunkiem Dmitrija Szewionkowa-Kismiełowa, na której można zobaczyć melancholijnego mędrca studiującego naturę ludzką, a otoczonego przez widoczne znaki nietrwałości i przemijania, niejako dodające jego osobie nobliwej powagi i patosu. W tych figurach symbolicznych przegląda się sam poeta, by jednocześnie – dla przełamania i ćwiczenia się w pozycji autodystansu – podjąć refleksję na temat własnej marności.
Niewątpliwie najobficiej reprezentowaną twórczością w Darni jest bowiem ta, która poddaje namysłowi sam fakt śmierci, umierania, odchodzenia. Można powiedzieć bez większej przesady, że wszystko tu odbywa się w cieniu Tanatosa, którego widmo powoduje, że samo życie jawi się jako wygłup beztroskiego nadmiaru. Każda zapisana linijka, obraz lub myśl warte zauważenia czy zapamiętany szczegół nabierają znaczenia dopiero wówczas, gdy uświadomimy sobie, że ich walor wynika z trwania wobec skończoności czasu. Tak też należy uzasadniać właściwą poetyce Barana brulionowość zapisków, pozorną chaotyczność czy wręcz wyrywkowość czynionych obserwacji. Przemawia przez tę strategię bardzo osobliwy głód egzystencji. Świata nie można zatrzymać na stałe, nie można go też skleić czy uspójnić jednym wszechogarniającym gestem – zdaje się sugerować autor. Da się go jednak przynajmniej – w procesie intensywnego przeżywania i mimetycznego odzwierciedlania – utrwalać na własne potrzeby, szkoląc w sobie zarówno uważność, jak i dojrzałą wdzięczność za to, co jest.
Nowa poezja Marcina Barana nie zaskoczy tych, którzy czytają jego wiersze od lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Jest to w dalszym ciągu twórczość wyrastająca z namysłu egzystencjalnego, dość bezpośrednio przepisująca indywidualne doświadczenie subiektywnie odbierającego rzeczywistość „ja” autora na kolejne wiersze. Baran jest wierny swej wypracowanej przed laty poetyce, którą można by streścić w formule „zapisane, utrwalone”. Wiersze stanowią tu mechanizm filtrujący rzeczywistość – dostarczają autorowi języka, którego używa, by opowiedzieć sobie siebie. Jak notuje w utworze będącym wyborem wielu rozmaitych zapisków, zatytułowanym intrygująco słowotwórczo Weśnie i najawy: „U niektórych wszystko, co robią, wydaje się konieczne, potrzebne i na miejscu. Naturalnie niezbędne wręcz. Ja cierpię na chroniczne poczucie niekonieczności skrzyżowane z palącym pragnieniem gorącokrwistej dosedności”. W owej drodze „do sedna” nie chodzi jednak, co istotne, o żaden solipsyzm – wydaje się, że to, co subiektywne, czasem wręcz intymne i skrajnie jednostkowe, prowadzi do uwiarygodnienia percepcji, która niespodziewanie uniwersalizuje się, stając się zrozumiałym, a nawet bliskim sposobem postrzegania życia, świata, drugiego człowieka, wreszcie też samego siebie. Sądzę, że w tej umiejętności kryje się największy atut liryki Marcina Barana – dostępnej, komunikatywnej i w najgłębszym sensie humanistycznej.