O nagłym zainteresowaniu przyrodą i innych objawach wieku średniego

Karolina Rychter

„Przychodzi czas (i jest to problem świadomości), gdy »dni nasze są już policzone«, i zaczyna się, niedostrzegalne, aczkolwiek nieodwracalne, odliczanie w tył. Każdy wie, że jest śmiertelny (wszyscy ci to mówią, odkąd tylko masz uszy do słuchania), nagle jednak zaczyna się swoją śmiertelność odczuwać (…)” –
zauważa Roland Barthes w swoim poświęconym Marcelowi Proustowi szkicu Przez długi czas kładłem się spać wcześnie.

Temu właśnie etapowi życia – dla większości z nas rozpoczynającemu się w jego umownej połowie, czyli około czterdziestki – przygląda się też filozofka i artystka wizualna Katarzyna Sobczuk. Niezwykle przenikliwie, a zarazem subtelnie opisuje w niej to, „co się ludziom przydarza w oknie pogodowym między młodością i starością, gdy znajomi zaczynają wysyłać zdjęcia kwiatów w ogrodzie, a rodzice karmią ptaki z nową namiętnością”.

Początki wydają się niegroźne. W naszych znajomych i w nas samych zaczynamy dostrzegać pierwsze delikatne oznaki procesu starzenia, takie jak „rozmarudzenie pomieszane z troską o siebie” czy nagłe wzmożenie zainteresowania przyrodą. Później pojawiają się objawy dużo bardziej niepokojące i przykre. Jednym z nich jest kryzys naszych dawnych przyjaźni, którego doświadczamy koło czterdziestki. Jak pisze Sobczuk: „To czas, w którym ludzie nie mają złudzeń co do swojego życia, zawartości szczęścia w konstelacji rodzinnej, rangi sukcesu, skali porażki. I nagle świadek tych wszystkich doświadczeń i niespełnień, nasz stary przyjaciel, staje się niewygodny”. Zarazem koło pięćdziesiątki zaczynamy ulegać irytującym nas kiedyś prośbom rodziców i wysyłamy okolicznościowe życzenia krewnym. Czujemy, że pomnażamy w ten sposób sumę dobra, bo „ciocia się ucieszy”, zaczynamy też rozumieć, dlaczego starszym osobom tak bardzo na nich zależy: „Z czasem tracimy znaczenie i te drobne akty pamięci utrzymują nas w jakiejś normie. Nie pozwalają na całkowity zanik”.

Wiek środka ma też dobre strony: znajdujemy się pomiędzy skrajnościami, nie jesteśmy już młodzi i głupi, a nie staliśmy się jeszcze całkiem starzy i zgorzkniali. To też czas, kiedy na wielu poziomach mamy wreszcie trochę spokoju, bo „kreatury z przeszłości straciły swoją moc”, a coraz mniej rzeczy nam już imponuje. Jest to jednak pocieszające tylko w pewnym sensie, bo uświadamia nam, że im jesteśmy starsi, tym nasze pragnienia szybciej się przedawniają.

Mała empiria opisuje codzienność ludzi, którzy obserwują starzenie się swoich rodziców, a zarazem sami są rodzicami dorastających dzieci. Sama autorka pisze o niej: „Jestem w niej dzieckiem i rodzicem, rzeźbą obrotową, raz się zwracam ku dziecku, raz ku ojcu, sprawdzam tę obosieczność”. Na ile potrafię to ocenić jako osoba, która wprawdzie wkroczyła w okres młodej starości, ale nie ma dzieci, uzyskuje ona głęboki wgląd w tę przedziwną dialektykę. Opisuje trudności związane z zajmowaniem się jednocześnie dziećmi i rodzicami, drobne przejawy miłości, codzienne radości, lęki, irytacje i nadciągające widmo utraty, a także trudną do zaakceptowania zamianę ról.

W okresie wczesnej starości stajemy się uważniejszymi obserwatorami. We wspomnianym już tekście Roland Barthes stwierdza: „Istnieją klasy, przedziały lat: przemierzamy życie od śluzy do śluzy, a w pewnych miejscach naszej podróży natrafiamy na progi, różnice poziomów, wstrząsy. Wiek nie podlega więc prawu postępu, lecz przemiany: przyglądanie się mu, zwłaszcza wtedy, gdy się już jest »w pewnym wieku«, nie jest oznaką kokieterii, która oczekiwałaby głosów sprzeciwu”. U Sobczuk to przyglądanie się polega m.in. na rejestrowaniu odcieni sentymentalizmu: nie tylko tych jasnych i niewinnych, takich jak coraz częstsza chęć sięgania po dawne lektury czy „czułości, jaką budzą w nas skromne lub brzydkie prezenty”, lecz również tych ciemnych i budzących lęk, takich jak niepowstrzymany zalew pamięci, życie niemal wyłącznie w świecie tego, co było. Jak zaznacza autorka: „Jest jednak cecha późniejszej starości – takiej po siedemdziesiątce – z którą nie umiem sobie poradzić. Czuję, że jest w niej coś więcej, niż możemy się domyślać. Chodzi o przywoływanie przeszłości. O cokolwiek zapytam starszego człowieka, odpowiada palimpsestem żywych wspomnień”.

Przed nadmiernym sentymentalizmem chroni autorkę poczucie humoru i wrażliwość na absurd. Choć jej książka poświęcona jest rzeczom poważnym i smutnym, to jest też miejscami bardzo zabawna. Mała empiria nie tylko unika patosu i egzaltacji, ale jest bardzo rzadkim dziś przykładem spojrzenia na ludzkie uczucia i relacje z perspektywy filozoficznej, a nie psychologicznej. Już samo to jest dla mnie bardzo ciekawe, a jeszcze przywołuje autorów bliskich mojemu sercu, takich jak Bertrand Russell, Władysław Tatarkiewicz czy Immanuel Kant. Cytaty z tych myślicieli pojawiają się jednak mimochodem, swobodnie przeplatane wyimkami z kryminałów. Filozoficzny sznyt ujawnia się w eseju Sobczuk w pewnym rodzaju dystansu, wyczuleniu na zdania, które „wyglądają jak prawda, brzmią jak prawda, ale nią nie są”, a nie w roztrząsaniu fundamentalnych pytań czy pretendowaniu do posiadania mądrości pozwalającej zmierzyć się z przemijaniem. Pojęcia filozoficzne wydają się dla autorki raczej użytecznymi metaforami czy też punktami odniesienia niż elementami ostatecznej wykładni rzeczywistości. Mała empiria to zapis zaobserwowanych przez nią sytuacji, wybrane wprawnym okiem migawki z codzienności, esej uczestniczący, a nie metafizyczny traktat. Przy tym wszystkim jest to książka napisana z ogromnym wyczuciem stylu, w której pozorna lekkość kryje starannie przemyślaną kompozycję. Czytając ją, co chwila natrafiałam na zdania, które robiły na mnie wrażenie elegancją i niczym najlepsze filozoficzne aforyzmy uderzały swoją trafnością.