Mąż dowiaduje się ostatni
Dariusz Nowacki
To, że Maślanek korzysta z zastanych schematów opowieści z dreszczykiem, nie może pozostać bez wpływu na fabułę. Cóż, owa fabuła brzmi znajomo. Oto widzimy kompletnie skołowanego mężczyznę, który nie wie, co się stało z jego żoną. Któregoś dnia po prostu znikła, rzec by trzeba: wyparowała, co, jak wiemy, zdarza się wyłącznie w hollywoodzkich filmach. Żadnych śladów czy wskazówek, może poza jednym: tajemniczą fotografią, którą mąż widzi po raz pierwszy i która niczego, rzecz jasna, nie podpowiada. Po tygodniu tkwienia nie tyle w rozpaczy, ile w obezwładniającym zdumieniu, bohater Góry miłości postanawia działać. Udaje się do pobliskiego centrum handlowego, gdzie pracowała zaginiona, tyle że przybytek ten jest zamknięty, bo to 1. listopada, dzień Wszystkich Świętych, wigilia – co istotne – Święta Zmarłych (istotne dlatego, że za chwilę wejdziemy w obszar – jeśli wolno tak powiedzieć – widmowy, o niepewnym statusie ontologicznym). Nie ma chyba potrzeby dodawać, że tego dnia pogoda jest paskudna, wzmagająca – stereotypowo, niestety – grozę.
Od samego początku, czyli od momentu, kiedy bohater pojawia się w centrum handlowym, podejrzewamy, że w wykreowanym przez Maślanka świecie dzieje się coś dziwnego. Przede wszystkim ów kompleks sklepów, mimo że oficjalnie zamknięty, wcale nie jest pusty. Mężczyzna bez problemu przenika do wnętrza, kontaktuje się z kilkoma osobami, z którymi pracowała jego żona, m.in. z dyrektorem centrum i jednym z ochroniarzy. Są też inne postacie – jeśli nie w budynkach składających się na rozległy kompleks, to w jego pobliżu (np. na parkingu).
Wszystkie te figury mają to do siebie, że weszły w jakieś relacje z zaginioną – od najprostszych (wspólne wypalenie papierosa) do najbardziej intymnych (opowiadanie o sprawach osobistych, nad wyraz delikatnych). Mąż detektyw odkrywa tylko część spraw. Na przykład dowiaduje się, że jego nigdy niepaląca żona była jednak palaczką. W części jak gdyby niejawnej mamy sekrety większego kalibru, ale nie są one wypowiadane w obrębie nadrzędnej narracji prowadzonej przez naszego detektywa; tu osoby przez niego „przesłuchiwane” same wchodzą w rolę personalnych narratorów, wypowiadając swe kwestie niejako „na boku”. Dostęp do niektórych informacji mamy zatem my, czytelnicy, główny bohater zaś tonie w domysłach.
Ów dwugłos w dużej mierze zapobiega osunięciu się opowieści w banał. Małżonek – jak ten z porzekadła, które dałem w nagłówku – odkrywa, że niewiele wiedział o życiu swej żony. Czy raczej nie orientował się, która z jej dwóch równoległych biografii jest prawdziwa („Która rzeczywistość jest realna? Który świat mam przyjąć za ostateczny?”). I to właśnie podpadałoby pod banał. Na szczęście dostajemy jeszcze jedno piętro tajemnicy, a więc to, co udało się odkryć mężowi, siłą rzeczy stanowi tylko wierzchołek góry lodowej. Co więcej – mężczyzna sam tkwi, nie zdając sobie z tego sprawy, w analogicznym „podwojeniu”. Z wypowiedzi „przesłuchiwanych” świadków, opartych z kolei na wypowiedziach żony, niedwuznacznie wynika, że ów facet także prowadził coś na kształt podwójnego życia – w tym rozumieniu, że w oczach małżonki był zupełnie kimś innym niż we własnym mniemaniu.
Na przedstawione, a raczej pobieżnie zasygnalizowane komplikacje nakładają się rozwiązania i motywy typowe dla dreszczowca i horroru: pusty, lecz zrazem dziwnie zapełniony osobami hipermarket i jego magazyny stają się mrocznym, złowrogim labiryntem, niektóre postacie bodaj zjawami czy duchami, zmyłka goni zmyłkę, fałszywe tropy się nawarstwiają. ·
I tu wypada zgłosić zasadniczą wątpliwość. Czy to aby nie jest przesadnie skomplikowane? Przesadnie jak na skalę literacko opracowanych w powieści problemów (nazwijmy je egzystencjalnymi), jak na format bohaterów, ich osobowościowe (kulturowe) wyposażenie. Ostatecznie bowiem rzecz sprowadza się do napięcia między powierzchnią, będącą pewnym stylem życia przedstawicieli niższej (tzw. aspirującej) klasy średniej, a ich życiem wewnętrznym, czyli sferą autentycznych pragnień i potrzeb. Małżonkowie, grając przed światem, nie zorientowali się, że grają także przed sobą. To znaczy – on nie zorientował się w ogóle, ona po dłuższym czasie (mniej więcej dziesięć lat wspólnego życia) się połapała. O jakiej grze mowa? W szczęśliwe, spełnione – głównie chyba materialnie, konsumpcyjnie – małżeństwo; ot, jak o nich czytamy, „idealna para z przyszłością”, z domkiem na przedmieściach i kredytem hipotecznym na 35 lat. Warto przytoczyć choćby te słowa: „On naprawdę żył w innym świecie, stworzonym przez nią, opatulony złudzeniami (…), przeświadczony o doskonale wypełnianych rolach”. A ponieważ to kobieta okazała się w tym związku osobą wrażliwszą, bardziej wyczuloną na fałsz i pozory – zwiała ona, a nie on.
Nie jest jednak tak, że kobieta nie chciała stać się perfekcyjną panią domu. Powody jej rejterady były raczej poważniejsze, sęk w tym, że w Górze miłości nie zostaną w pełni, a choćby tylko połowicznie wyjawione. Dyskomfort poznawczy – najpewniej zamierzony przez autora, wpisany w architekturę tej powieści – na tym się nie kończy. Istnieją bowiem przesłanki pozwalające kwestionować nie tylko realność nadrzędnej intrygi (prywatne śledztwo prowadzone przez męża w sprawie zaginięcia żony), ale i realność samego „śledczego”, który być może przebywa w kokonie jakiejś koszmarnej fantazji albo inscenizuje na naszych oczach horror utkany z własnych lęków.
Opisany tu stan rzeczy najchętniej skwitowałbym szkolną formułką: przerost formy nad treścią. Widzę w tym jedyny mankament tej z gruntu udanej powieści. Góra miłości wydaje mi się tedy bezzasadnie „kombinatoryczna”, niepotrzebnie przesunięta w stronę umowności, by nie powiedzieć: „papierowości”. Patrząc od strony psychologiczno- obyczajowej, trudno zakwestionować doniosłość problematyki podjętej przez Jarosława Maślanka. Opowieść ta – mówiąc oględnie – odnosi się do kłopotów z istnieniem, dotyka egzystencjalnych prawd. Problem w tym, że te ostatnie zostały złożone na ołtarzu pisarskiej wynalazczości (inwencji), padły ofiarą żywiołu, który nazywam „kombinatoryką”.