Ahoj, przygodo!

Dariusz Nowacki

Druga powieść Bartosza Sadulskiego potwierdza to, co już wiemy po jego udanym debiucie sprzed trzech lat (Rzeszot). Że pisarz nie stroni od brawury, świetnie bawi się historią, jest pomysłowy, dowcipny i nieprzewidywalny. Nade wszystko daje nam inteligentną rozrywkę literacką, o którą dziś tak trudno. Wcześniejszy Rzeszot i aktualną powieść łączy jednaki koncept: bierzemy garść faktów z epoki (poprzednio był to wiek XIX, teraz druga połowa wieku XVII) oraz kilka autentycznych postaci i to wszystko przepuszczamy przez młyny nieokiełznanej wyobraźni. Śmiałe, gdzieniegdzie nawet bezczelne zmyślenia są tu nastawione na wytworzenie efektów komicznych i parodystycznych. Niezbędne są – bagatela! – oczytanie i erudycja, a tych Bartoszowi Sadulskiemu nie sposób odmówić.

Praktyka literacka, w której autor Szesnaście na Bourbon znalazł upodobanie, ma oczywiście wiele źródeł i w miarę rozległą tradycję. Pomijając dokonania światowych, głównie amerykańskich postmodernistów, godzi się wspomnieć o polskich pisarzach naszej doby, choćby o Andrzeju Barcie jako autorze porywającej powieści Don Juan raz jeszcze czy Macieju Henie i jego Solfatarze. Co do źródeł, to pierwsze skojarzenie prowadzi do popkultury (np. głośny serial komediowy 1670). „Zaczepianie” historii czy raczej humorystyczne dialogowania z nią to dziś wyższa szkoła jazdy – wymaga niezłego zaplecza (blisko setka pozycji bibliograficznych ujawnionych na końcu komentowanej tu książki robi wrażenie). Do tego dochodzi świadomość konwencji literackich. Wprawdzie w najnowszej powieści Sadulskiego kwestia imitowania starych wzorów literackich nie jest pierwszoplanowa, ale też niepodobna przegapić sposobu, w jaki pisarz zakotwicza swoją opowieść w dawnych formach (powieść sternowska, archaiczna pikareska, powieść płaszcza i szpady itd.).

 W nocie Od autora Sadulski informuje, że jego opowieść wzięła się z przypomnienia dziwacznej (z naszej perspektywy: kuriozalnej) akcji państwowej (chodzi o państwo Ludwika XIV). Otóż za zgodą króla dla wzmocnienia francuskiej potęgi kolonialnej organizowano transporty młodych paryżanek, głównie do Nowej Francji, czyli dzisiejszej Kanady, która – jak czytamy – „obfituje w drzewa i łosie, lecz nie w niewiasty”. Nieszczęśnice, które miały umilić życie kolonistom oraz podnieść dzietność w terytoriach zamorskich, wyłapywano na ulicach, a następnie umieszczano w przytułkach, które stały się miejscem wstępnej selekcji. Najbardziej znany z nich został ulokowany przy paryskim szpitalu Salpetriere – to stamtąd w lutym 1673 roku wyruszył „konwój” składający się, jak podpowiada tytuł, z szesnastu kobiet. O celu również powiadamia tytuł: to wyspa Bourbon (dziś Reunion) na Oceanie Indyjskim.

 W punkcie wyjścia historia jest zatem autentyczna (zachowały się wspomnienia gubernatora wyspy i kilka innych dokumentów). Od razu dopowiedzmy, że proporcje między autentykiem i brawurowym zmyśleniem układają się jak jeden do dziesięciu lub jeszcze mniej (na niekorzyść oficjalnej historiografii). Dość powiedzieć, że w efektownej fantazji Sadulskiego pojawiają się wątki polskie, tyle że osobliwie podane: król Jan Kazimierz, jeden z uczestników wyprawy przedstawiający się jako misjonarz (brat Jean), przeżywa niesamowite przygody – na morzach i na egzotycznej wyspie – dwa lata po swojej śmierci, a jego następca (acz nie ten bezpośredni), Jan III Sobieski, ginie pod Wiedniem („jego koń poślizgnął się na wilgotnym mchu i przewrócił na swojego jeźdźca, zabijając go na miejscu ku uciesze triumfującego Kary Mustafy”). Warto jednak zaznaczyć, że Sadulski rzadko wychodzi poza dyskurs realistyczny (jak w przypadku aktywności demonicznego kota Lucjana); bliżej mu do formuły historii alternatywnej (nawet jeśli niedorzecznej, to jakoś tam prawdopodobnej).

 Przygody są tu najważniejsze. Już sam rejs statku „Dunkerquoise” z Francji na wyspę Bourbon zachwyca niezwykłością. Czytamy: „zamiast płynąć dalej w kierunku Przylądka Dobrej Nadziei, nawigatorzy pogubili się zupełnie do tego stopnia, że statek przepłynął z wybrzeży Afryki do wybrzeży Ameryki”. I oczywiście z powrotem – ostateczny cel podróży został przecież osiągnięty. Równie efektowne co morskie, a potem wyspiarskie przygody są tu życiorysy członków ekspedycji, zwłaszcza uprowadzonych kobiet – najwięcej dowiadujemy się o burzliwych losach dwu z nich: Bastienne i Bebeth. Ilekroć na scenie powieściowej pojawia się jakaś postać, tylekroć (w ramach opowieści wtrąconej) poznajemy jej społeczny rodowód i wydarzenia, które zaszły przed rejsem. Tych szkatułek jest tu sporo, wszelako nie są one przesadnie rozbudowane, toteż w gąszczu fabuły raczej się nie zagubimy.

 Przy sprawie objętości chciałbym się zatrzymać. Otóż przy całym podziwie dla utworu prozaika z Nowej Huty zgłaszam obiekcję dotyczącą właśnie objętości. Rozdziały są króciutkie (jest ich 16), pod koniec opowieści, kiedy mowa jest o krzepnięciu polskiej osady na egzotycznej wyspie (nazwanej dumnie République de Nouveau Cracovie) oraz ostatnich latach życia Jana Kazimierza, opowieść – ku memu niezadowoleniu – przyspiesza. W ogóle w całej powieści za dużo referowania spraw, a za mało okazji pozwalających obserwować bohaterów w bezpośrednim działaniu. Tutaj najwyraźniej Bartosz Sadulski zdradza swoich wielkich patronów z przeszłości – Sterne’a, Fieldinga, Swifta czy Jana Potockiego. Cóż, archaiczne nawijki literackie muszą mieć swój rozmiar, swoją rozwlekłość, tymczasem nasz autor postawił na bez mała minimalizm.

 Poza tą jedną „pretensją” (cudzysłów konieczny) żadnych zastrzeżeń nie zgłaszam. Rzecz Sadulskiego jest naprawdę świetna i prawdziwie dowcipna, nawet na poziomie pojedynczych grepsów (przykład pierwszy z brzegu: „dziewczęta skryły się pod pokładem i usiłowały wspólną modlitwą poprosić Boga o morską interwencję, lecz Bóg tego dnia nie był wędkarzem”). Ponadto wydaje mi się, że mamy do czynienia, jeśli wolno tak powiedzieć, z czystą rozrywką; oczywiście z tych szlachetniejszych, na wysokim poziomie. Jakoś nie przejąłem się poważnymi kwestiami, jakie podpowiada Paulina Małochleb w nocie na okładce („palenie czarownic, handel żywym towarem, kolonializm i międzyrasowe masakry”). Nie chcę deprecjonować tej okazałej powieści, ale moim zdaniem może być ona okazała nawet wtedy, kiedy nie będziemy się w niej doszukiwali tzw. głębszego znaczenia bądź ambicji spod znaku pedagogiki społecznej. To nie ta okazja.