Na dnie w Paryżu i Carcosie

Mikołaj Rajkowski

Historia sztuki bywa bezlitosna dla epigonów. Wśród krytyków wciąż zdaje się obowiązywać kult oryginalności, przynajmniej pozornie.

Surowe werdykty wobec wtórności przyjmujemy ze zrozumieniem, nawet zadowoleniem, jeśli zaspokajają naszą potrzebę hierarchii. Zdarzają się jednak przypadki odwrotne, kiedy artysta na swoje nieszczęście zainspiruje twórcę sławniejszego, który – czasem siłą (auto)promocji czy skutecznego mecenatu, ale często po prostu większego talentu – zapisze się trwalej w pamięci ludzi obcujących ze sztuką. Ci niefortunni prekursorzy, postrzegani odtąd przez pryzmat cudzych, a nie własnych osiągnięć, nawet wyciągani z zapomnienia nie zrzucają nigdy do końca tego balastu i pozostają przypisem do sławniejszych nazwisk. Pouczają nas o tym na przykład przypadki Josefa Hauera, który miał nieszczęście o kilka lat wyprzedzić Arnolda Schönberga jako teoretyk i praktyk dodekafonii, czy też Édouarda Dujardina – po jego prekursorskie w wykorzystaniu strumienia świadomości Wawrzyny już ścięto sięgają dziś chyba wyłącznie joyceolodzy.

W pewnym stopniu jest to również przypadek Roberta W. Chambersa: w choćby najkrótszym tekście o pisarzu niezawodnie pojawia się nazwisko H.P. Lovecrafta. Ten bowiem, zaszczycając go pochlebną wzmianką w eseju Nadprzyrodzona groza w literaturze, prawdopodobnie ocalił go od zapomnienia. Ostatecznie oddał więc Chambersowi przysługę; jak zobaczymy jednak, umieszczając go tym samym w niekoniecznie dlań korzystnym kontekście.

Trzeba też przyznać, że autorów tych dzieli znacznie więcej niż łączy – być może ciężko byłoby znaleźć w obrębie jednego gatunku twórców bardziej różnych od siebie pod względem temperamentu, światopoglądu, gustu i warsztatu. Mechaniczne zestawianie tych dwóch nazwisk jest jałowe poznawczo, a wpisana w nie asymetria spycha Chambersa do grona pisarzy minorum gentium. Czy słusznie? Poniekąd tak: z obszernego, obejmującego kilkadziesiąt książek dorobku Chambersa próbę czasu wytrzymała jedna pozycja – debiutancki zbiór opowiadań Król w Żółci.

Rozpatrywany jako reprezentant literatury niesamowitej Król w Żółci jest zbiorem pękniętym, odzwierciedlającym stopniowe przesuwanie się zainteresowań autora z gatunku grozy w stronę dość konwencjonalnego romansu. O ile bowiem pierwsze cztery opowiadania uważane są nie bez racji za oryginalny wkład Chambersa w literaturę grozy, o tyle w tekstach wieńczących tom coraz trudniej doszukiwać się elementów niesamowitości. Wyjąwszy pewne powierzchowne elementy wspólne, przede wszystkim w postaci „Amerykanina w Paryżu” (stanowiącej skądinąd motyw autobiograficzny), ta gatunkowa nieciągłość między częściami książki jest tak zdumiewająca, że często niezauważona przechodzi zasadnicza, choć ukryta spójność tematyczna.

Król w Żółci gubi więc entuzjazm czytelnika, zachęconego reputacją klasyka literatury weird fiction, mniej więcej w połowie tomu, czasem jeszcze wcześniej; rozczarowanie może wynikać nie tylko z odejścia od elementów niesamowitych w stronę mniej atrakcyjnego realizmu, ale i pewnej zachowawczości tych pierwszych. Trudno jednak zaprzeczyć, że pierwsze opowiadania są bardzo udane. Do repertuaru sprawdzonych środków, pożyczonych między innymi od Ambrose’a Bierce’a (z jego dorobku pochodzą złowrogie nazwy „Hastur” i „Carcosa”), autor dodaje swoje innowacje, które wejdą wkrótce do gatunkowego inwentarza, i kreuje tymi środkami wyjątkową, bardzo sugestywnie niepokojącą atmosferę. Często przedrukowywane w antologiach (w skład przygotowanego przez Macieja Płazę tomu Opowieści niesamowite z języka angielskiego, w znacznym stopniu inspirowanego wspomnianym esejem Lovecrafta, weszło opowiadanie Żółty znak), zapewniły Chambersowi miejsce w historii gatunku.

W obliczu sukcesu, jaki osiągnął w swoich pierwszych próbach na polu literatury niesamowitej, trudno nie mieć żalu do autora, który z dobrze zapowiadającego się dekadenta przeobraża się na naszych oczach w kronikarza tuzinkowych miłostek – w dodatku w Paryżu, a więc mieście, którego w literaturze mamy już na ogół serdecznie dość. Zarzucając Chambersowi wycofanie się z wówczas jeszcze mniej skonwencjonalizowanego, a przez to skłaniającego do śmielszych decyzji artystycznych terytorium grozy na bezpieczniejsze pozycje romantycznych perypetii amerykańskich malarzy i paryskich gryzetek, możemy łatwo przeoczyć, że w centrum zainteresowań autora pozostał jednak ten sam fenomen. Gdy to dostrzeżemy, być może z większym zrozumieniem przyjmiemy stylistyczną woltę, która dokonała się w ostatnich opowiadaniach, nawet jeśli odbyło się to ze stratą dla literatury niesamowitej. Zjawiskiem, które nie przestaje frapować autora Króla w Żółci, jest odurzenie – rozprzężenie zmysłów pod wpływem upajającego czynnika. Może być nim księga, mit, krajobraz, symbol, wino, kobieta (nie zabrakło wszak u Chambersa szczypty fin de siècle’owej mizoginii). Jest ono pożądane i wyzwalające od tyranii rzeczywistości, nawet jeśli ostatecznie sprowadza na bohaterów katastrofę, utratę rozumu lub życia. Pod tym względem jest bliski symbolistom i dekadentom, czego zresztą nie ukrywa – motto jednego z opowiadań pochodzi z wiersza Verlaine’a, w innym kluczowa postać nosi nazwisko Wilde.

Książka, która sprowadza obłęd na każdego, kto ją przeczyta, wydaje się tu symbolem najbardziej złowrogim. U Chambersa nie jest to jednak „plugawy Necronomicon” czy inny nieprawdopodobnie rzadki grymuar sprzed wieków, lecz dzieło współczesnego poety, reprodukowane zapewne w wielu egzemplarzach. Jest to więc raczej poetycko wzmocniony obraz zjawiska zmiany percepcji, którą przynosi (a przynajmniej powinien) kontakt ze sztuką; motto Reparacji reputacji, pierwszego ze składających się na Króla w Żółci opowiadań, dopowiada: „Nie kpijmy z szaleńców – ich obłęd trwa dłużej niż nasz… Ot i cała różnica”. Różnica między szaleństwem a zdrowiem jest ilościowa, nie jakościowa. Sztuka zaś powinna uczyć nas nowego sposobu patrzenia na świat, oczami szaleńca.

Zainteresowanie prozą Chambersa powraca od czasu do czasu za sprawą popkultury, która z Króla w Żółci pożycza okazjonalnie to symbole, to onomastykę (za przykład może posłużyć pierwszy sezon serialu Detektyw). Wydawcy, próbując zdyskontować zwyżki popularności, publikują kolejne edycje tomiku, często niechlujne, lub wręcz skandaliczne, jak niedawna inicjatywa wydawnictwa Penguin Books, które wypuściło na rynek drastycznie okrojone wydanie, skrzętnie ukrywając tę informację przed potencjalnymi klientami. Nie jest to na szczęście przypadek nowego przekładu polskiego, który ukazał się nakładem oficyny ArtRage. Wzorcowy edytorsko i znakomicie napisany po polsku przez Tomasza S. Gałązkę Król w Żółci zasługuje na miejsce na półce – pytanie tylko na której.