Etnograf jak detektyw

Waldemar Kuligowski

Rzecz zaczyna się na zakurzonym poddaszu średniowiecznej krakowskiej kamienicy, a kończy w syberyjskiej tundrze, wśród błot i odwiertów. Występują Władimir Putin (na ściennych kalendarzach) oraz Maria Czaplicka (w roli nieszczęsnej pionierki). Znaczą jednak przede wszystkim opowieści z górnego i dolnego świata duchów.

W latach 2015–2020 w Muzeum Etnograficznym w Krakowie badano tak zwaną kolekcję syberyjską. Tworzą ją przedmioty gromadzone tam od ponad 150 lat, a przywożone nad Wisłę przez zesłańców, ludzi interesu czy błękitnokrwistych arystokratów. Pochowane w kartonach i otulone środkami przeciwko molom długo wiodły nieistotne życie. Bez emocji i bez pamięci. Towarzyszące im opisy były zdawkowe albo bardzo ogólne. Nie znano ich nazw, zagubiono zastosowania i znaczenia. „Miały opowiadać o człowieku, a teraz nie umiały opowiedzieć nawet o samych sobie”, kwituje Andrzej Dybczak, autor książki Las duchów.

Dybczak to antropolog kulturowy i dokumentalista. Kilka razy odwiedzał Syberię. Za debiutancki reportaż Gugara o pobycie wśród Ewenków uhonorowano go w 2012 roku Nagrodą Kościelskich. Nakręcony kilka lat wcześniej dokument filmowy opowiadający o społeczności ewenkijskiej nagrodzono Złotym Lajkonikiem w Krakowie, Grand Prix w Pärnu oraz na Festiwalu Era Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Za wydany w 2017 roku zbiór opowiadań Pan wszystkich krów Dybczak był nominowany do Nagrody Nike. Mamy zatem do czynienia z uznanym i cenionym fachowcem, który we właściwy intelektualnym kłusownikom sposób łączy pola nauki i sztuki. Co z tego połączenia wyniknęło?

Wystarczy nawet pobieżny rzut oka na nowości wydawnicze ostatnich lat, by się przekonać, że powstaje coraz więcej książek poświęconych zbiorom muzealnym. Najchętniej opowiada się historie muzealnych blockbusterów pochodzących z Luwru, British Museum lub Muzeum Egipskiego. U źródeł popularności książek tego nurtu stoją postaci, takie jak Indiana Jones i Lara Croft. Mniej powszechna jest na tym tle wiedza na temat „muzealnictwa krytycznego”, postępującej „indygenizacji” muzeów, rodzących się na wszystkich kontynentach muzeach społecznościowych/plemiennych, a nade wszystko o globalnym procesie odzyskiwania (repossession) obiektów muzealnych jako elementu dekolonizacji. Za tymi zjawiskami stoją osoby takie jak Andrzej Dybczak.

Las duchów składa się z dwóch opowieści. W obu punktem wyjścia jest oglądany przez autora obiekt muzealny, który z jakiegoś powodu nie daje mu spokoju, wywołuje trudno uchwytne pytania, wymyka się wypisanej na fiszce etykiecie, ale coś stara się powiedzieć, choć jest niemy i nieruchomy. W poszukiwaniu jego głosu – i sensu – Dybczak wyrusza na daleką rosyjską północ. Przekazywany z rąk do rąk, trafia do domów na skraju osiedli, do widzących jednym okiem staruszek. W czasie tej włóczęgi najważniejszym paszportem są zafoliowane fotografie (albo rysunki) przedmiotów śpiących na krakowskim poddaszu. Dybczak ma je zawsze pod ręką, w kieszeni blisko serca.

Pierwsza opowieść ogniskuje się wokół dwóch figurek niewiele większych od dłoni. Zrobione z drewna, otulone futrem, z bursztynowymi oczami i główkami skrytymi pod kapturem. Sklasyfikowano je jako „lalki”, przechowywano w kartonie po butach. Na karteczce zapisano, że przywiózł je Jan Żurakowski w 1906 roku.

„ – Macie błąd w opisie. To nie lalki.
– A co?
– Nie wiem?”.

W przepastnym petersburskim muzeum – największym w całej Rosji, gdzie eksponatów syberyjskich zgromadzono ponad 80 tysięcy – zamiast odpowiedzi na pytanie, Dybczak znalazł regały wypełnione „lalkami”: „zastygłe twarze, pytające oczy i spragnione usta”. Podobne „obiekty” odszukał również w muzeum Pitt Rivers w Oksfordzie. Tam towarzyszy im informacja, że ich właścicielem był Ostiak noszący nazwisko Bajszyński. W istocie nie jest to nazwisko, ale miejsce pochodzenia – Bajczyńskimi Ostiakami nazywano bowiem tereny należące do Selkupów. Znani kiedyś jako Samojedzi, dzisiaj mieszkają w Jamalsko-Nienieckim Okręgu Autonomicznym, obwodzie tomskim i Kraju Krasnojarskim. Skolonizowani, akulturowani, wepchnięci w system kołchozowy i świat ludzi radzieckich. Przyuczani do wstydu własnej kultury, języka i religii.

„To diabły”, najpierw słyszy Dybczak o „lalkach” Selkupów. „To zmarli”, cedzi pewna staruszka. „Myślałeś, że ode mnie się dowiesz? Ja jestem pielęgniarką z wykształcenia. Czegoś się spodziewał? Człowieku, rozejrzyj się, my już nie wiemy takich rzeczy. Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi”, przekonuje go inna kobieta.

Są jeszcze futrzane stroje. Potężne nakrycie głowy wypełniające duże tekturowe pudło. Po obu stronach szerokie łapy z pazurami. Z tyłu mosiężne łańcuchy zakończone kółkami. Na tekturce opis: „Czapka Samojedów. Przód z sierści białych psów”. Na końcu nazwisko „I. Sobański”. To samo nazwisko znajduje się przy parze długich butów ze skóry reniferów oraz dwóch okryciach wierzchnich.

„I. Sobański” okazuje się Izydorem Sobańskim (1835–1906), synem przywódcy powstania listopadowego na Podolu. A także zesłańcem neutralnie nazwanym politycznym, który kilkanaście lat spędził w Guberni Tobolskiej, największej wówczas prowincji Rosji sięgającej do brzegów oceanu lodowatego. Tam prawdopodobnie Izydor się ożenił, a panną młodą była nieniecka kobieta.

Etnograficzne śledztwa prowadzone przez Andrzeja Dybczaka są żmudne, oparte na poszlakach, wymagające wielu spotkań i rozmów, jak również lektur i antropologicznej dedukcji. Nie zdradzę tutaj ich wyniku, warto poznać go samodzielnie.

Imponującemu wysiłkowi badacza i zarazem autora należą się słowa najwyższego uznania, Syberia to wszak nie jest kraj dla ludzi… Zwłaszcza w epoce Putina i agresji na Ukrainę. Mówiąc najpoważniej: zdumiewa, z jakim uporem Dybczak pokonuje kolejne kilometry, ile wychyla kubków i kieliszków, ile wypala papierosów. Kłopot polega na tym, że znój syberyjskiej włóczęgi częściowo przekłada się też na znój lektury. Monotonia krzywych dachów, błotnistych kolein, szarego nieba, wojłoku, szmat, żelaznych piecyków, szpar w deskach, brzezinek i raz zamarzającego, raz tającego lodu jest bowiem męcząca.

Nie mam na myśli tego, że autor konfabuluje, bynajmniej. Pamiętam swoje zetknięcie z Syberią i to pomieszanie tremendum z fascinosum, strachu z zachwytem, tę zadziwiającą wiązkę emocji w zetknięciu z niekończącym się pasmem błot, torfowisk i czap śniegu. Z tym przestworem wolności i samotności. Z liszajami betonowych budynków i zapadających się w błocie chałupin. Pamiętam to dobrze i potwierdzam. W logice ekonomii lektury takie ustawiczne, zafiksowane na powtarzalnych detalach opisy przynoszą jednak efekt znużenia. Swoje dorzuca wybrany przez wydawcę font, sprawiający, że tekst jest ściśnięty, drobny, bez miejsca na oddech i odpoczynek. A tego potrzebujemy, tyleż dla oczu, co dla wyobraźni.

Niech to jednak wybrzmi dostatecznie dobitnie: Dybczak to zawołany przewodnik po świecie syberyjskiej północy. Potrafi uważnie słuchać i daleko widzieć. Ponadto obca jest mu żądza zdobywania i posiadania, w związku z czym jego detektywistyczne peregrynacje nie owocują pękatymi kuframi eksponatów.

„– Warto było jechać w taką dal?
– Taka praca”.

Skromna deklaracja obowiązku nie ma znamion dezynwoltury. Andrzej Dybczak stara się oddać głos syberyjskim muzealiom, odnaleźć ich sens i pierwotne znaczenie. Nie popełnia przy tym grzechu egzotyzacji, który polega na mamieniu atrakcyjną odmiennością. Opisywany przezeń świat jest daleki od kultu tego, co młode, gładkie i fit. To rzeczywistość imperialnych peryferii, gdzie obok szybów naftowych wciąż jeszcze rosną lasy duchów.