Pod słońcem Japonii
Tomasz Mizerkiewicz
Bohaterką Purezento jest hipsterka ucząca obcokrajowców języka polskiego. Jej warszawskie życie zawaliło się, kiedy jej chłopak bicyklista zginął rozjechany przez tira i kiedy chwilę potem dowiedziała się, że od długiego czasu zdradzał ją z inną. Niby przypadkiem jedna z dorosłych uczennic Polki, Japonka o imieniu Myōko, namawia ją do wyjazdu do Tokio, by zajęła się jej domem i potrzebującym opieki kotem. Życzliwość tajemniczo mądrej Myōko pomaga dziewczynie dojść do siebie w egzotycznym świecie miejskim, gdyż w zamieszkiwanym przez nią domu prowadzone są kursy starożytnej sztuki lepienia rozbitych naczyń za pomocą złotawej masy klejowej. To oczywista okazja (i natrętna metafora) na posklejanie swego rozbitego życia, okazja, dodajmy od razu, z powodzeniem wykorzystana. W gronie osób przypominających rodzaj czyniącej dobro sekty zenistycznej kręci się zniewalająco uroczy Makoto, na szczęście od samego początku ma ów przystojniak niewyjaśnioną słabość do Polki, co skończyć się musi w wiadomy sposób.
Purezento opiera się zatem na konwencji romansu swobodnie łączonego z elementami literatury poradnikowej uczącej, jak radzić sobie w kryzysie życiowym oraz sięgającego po chwyty z dziełek podróżniczych opisujących przyjemności i egotyczne korzyści płynące z wielorakiego konsumowania bezpiecznie podanej egzotyki. Romans ten przede wszystkim wszakże chce dobrze udawać, że jest czymś więcej niż romansem, bo tę dodatkową „duchową” satysfakcję gwarantuje czytającym proza środka zapewniająca poczucie, iż czytają rzecz do pomyślenia, choć głównie o tym, co już dobrze wiedzą. ·
Specjalna gratyfikacja intelektualna płynąć ma ze spotkania bohaterki z mistrzem sztuki sklejania rozbitych czarek i amfor. Mistrz Myō przekazuje na warsztatach mądrości dawnych szogunów, dogląda rozwoju duchowego swych uczniów i uczennic, kształci w nich umiejętność oddawania się w skupieniu szlachetnemu czarkolepieniu, okazuje się tajemniczo domyślny w sprawach intymnych cierpień podopiecznych oraz ujmuje ich rodzajem szorstkiej empatii. Bohaterka, rzecz jasna, ma szczególnie zdatne do tych duchowych ćwiczeń dłonie, zostaje wybrana przez kilka stłuczonych garnków (bo to one ją wybierają, a nie ona je), które następnie przez wiele cierpliwych tygodni naprawia. W końcu w scenie o sztucznie napiętym dramatyzmie skleja najcenniejszą czarkę i staje się jasne, że zarazem posiadła zdolność złożenia w całość swego życia. Parafrazuję ironicznie przebieg jej kuracyjnej przygody, gdyż nie ma żadnych wątpliwości, iż bohaterka obcuje z zen w wersji pop. Niczym nie różni się on od scenariuszy uzdrowieniowych znanych z takich niejapońskich światów jak, dajmy na to, farmerska Ameryka z Zaklinacza koni czy prowincjonalne Włochy z filmowej ramotki Pod słońcem Toskanii. Wymienność zen na inne metody uzdrawiania pokazuje, że nie dowiadujemy się o nim wiele więcej niż to, co już wiemy (wszak to proza środka), jest to przecież filozofia od tak dawna przyswajana w Europie (modę na zen przeanalizowano w latach pięćdziesiątych), że po prostu istnieje w powszechnej świadomości w setkach zbanalizowanych ujęć. Pisarka zresztą igra z ogniem, gdyż dołączony do powieści słowniczek wyjaśnia nam, że tokijski ukochany Polki nosi imię oznaczające Prawdę. Czytelnik może się poczuć nieswojo, kiedy dowiaduje się po wszystkim, że była to powieść o miłości do Prawdy (Makoto) i szacunku dla Tajemnicy (Myō), a przecież proza środka obiecywała lekturę bez chwil zażenowania. ·
Powieść Bator stanowi zatem raczej okazję do przemyślenia mechanizmów współczesnego banalizowania duchowości (czy refleksyjności) oraz uczucia miłosnego. Przekonanie, iż zadaniem myśli jest przede wszystkim służyć wysiłkom scalającym rzeczywistość, dającym poczucie Jedni, prowadzącym do (najlepiej przedustawnej) harmonii jest rodzajem pacyfikowania aktywności refleksyjnej inicjowanej bardzo często przez gest krytyczny. Trudno uwierzyć, że Makoto wykłada filozofię na tokijskim Uniwersytecie Waseda, gdyż razem z Polką wygłasza jedynie krzepiące slogany życiowe, żadne z nich nie próbuje problematyzować skostniałości hieratycznego zen, nie rozważają także tego, iż istnieje on w ich świecie w niezliczonych mutacjach produkowanych przez światową wymianę myśli. ·
Co najmniej równie nieinwencyjnie została potraktowana historia miłosna. Dla każdego czytelnika musi być bowiem oczywiste, że bohaterka popełnia ten sam błąd uczuciowy, co poprzednio, całe to uduchawianie w stylu zen na nic się nie zdało. Jej nowy partner, tak jak jego poprzednik, należy do międzynarodówki hipsterskiej, ponadto właściwie niewiele wiadomo kim jest, za to wiadomo, że już jakąś byłą kobietę zostawił z dzieckiem na wychowanie. Polska bohaterka wykonuje zatem kolejny krok na oślep. Dodatkowo powiedzieć można, iż nie przepracowała swego neurotycznego uzależnienia od miłości, kolejna miłość, gdy tylko się pojawia, od razu stanowi dowód na odzyskaną harmonię ze światem (przynajmniej tym fajnym w Japonii, z którym narzekająca na wszystko do słuchawki telefonicznej matka z Polski mało harmonizuje). Jakoś też podejrzanie mało wywrotowa ta ich miłość, mocno pouzależniana od tradycyjnych porządków w Kraju Kwitnącej Wiśni, to miłość, która niczego nie odkrywa, nowości nie generuje, a jedynie potwierdza mądrość starych mistrzów. Nie do pomyślenia w Purezento jest rewoltująca energia miłości, jej zdolność wywracania porządków, dowiadywania się czegoś nowego o świecie i czyimś w nim byciu, gdzie pierwszy krok w chmurach staje się początkiem walki o rację miłości nikomu dotąd nie znanej. Czyż miłość Japończyka i Polki nie mogła być odkryciem nieznanego lądu emocji, myśli i języka?
Nowa powieść Joanny Bator płynie pewnie głównym nurtem prozy środka. I wraz z tym nurtem prowadzi wieloraką aktywność podtrzymującą najróżniejsze zachowawcze przekonania, w tym i to mówiące o konieczności oddzielania sfery krytycznej refleksji od świata silnych emocji.