Leibniz: dzieje umysłu
Zbigniew Mikołejko
Rozległość tej opowieści, jej precyzja i erudycja, jej analityczna dogłębność są imponujące (choć czasem może przytłaczają). Ale też szczegółowość i analityczność mają w owej książce co rusz swe kontrapunkty bardziej ogólne, dające oddech i dystans.
Jedne z nich są sprawą starannie rekonstruowanego kontekstu – umysłowego, religijnego, politycznego, w którym kształtowała się myśli Leibniza i który niezapomniany Paul Hazard uznał za epokę płodnego europejskiego kryzysu, burzliwego i ożywczego fermentu początkującego Wiek Świateł. Inne z kolei to ujęcia syntetyczne i sumujące. Podkreśla przede wszystkim ciągłość, jednorodność i konsekwencję poglądów wielkiego niemieckiego filozofa i uczonego, ostatniego może przed Heglem z polihistorów-erudytów, swobodnie potrafiących wędrować po wszystkich dziedzinach wiedzy. Więcej nawet: żarliwie, w najwyższym napięciu i z poświęceniem stale poszerzających nasze poznanie o nowe domeny, nowe światy. Choć przecież, jak wiemy to choćby z wrednych uwag w Kandydzie, skierowanych pod adresem Leibniza, żyjemy „w najdoskonalszym z możliwych światów”.
Paradoksalne, że myśliciel wyłania się z tych rozmaitych obrazów, tak wytrwale dokumentujących jego życie i twórczość, jako ktoś pozbawiony niemalże biografii. Pozbawiony w tym sensie, że jego egzystencja od dzieciństwa do chwil ostatnich, została – z woli samego bohatera – sprowadzona do absolutnego minimum, jakby przemieniona jedynie w swoiste „ramy modalne” dla umysłowego trudu. Odnoszę wrażenie, że Antognazza nie mogła nic innego uczynić, jak spisać jedynie dzieje pewnego intelektu, wyosobnionego z tak zwanych okoliczności życiowych, choćby z więzi rodzinnych i uczuciowych porywów. A przecież mowa o niestrudzonym podróżniku, o upartym poszukiwaczu „prawdziwych rozmów”, badaczu złaknionym najnowszych prawd naukowych i wędrującym za nimi po całej niemal Europie, o czynnym homo politicus i żarliwym homo religiosus, kimś wielce praktycznym, poświęcającym się rozmaitym wynalazkom i udoskonaleniom, tworzeniu instytucji naukowych, o osobie szlachetnej, zatroskanej sprawami pokoju i tolerancji, sprawiedliwości i poprawy jakości życia w szerszym wymiarze społecznym. „Intelektualnie Leibniz był człowiekiem niezwykle towarzyskim i rozkwitał wtedy, gdy mógł skonfrontować się z innymi umysłami”. No tak – intelektualnie…
Mimo wszystko Leibniz nie był jakimś umysłowym „robocopem”, automatem dźwigającym w sobie sam intelekt. W jego nieustannie dyscyplinowanym przez nakazy rozumu życiu zdarzały się też emocjonalne szczeliny. Stało się to widoczne zwłaszcza u kresu, kiedy przygasł mocno jego optymizm, nieustająco obecny we wszelkich działaniach i myślach: „Trapiły [go] samotność i poczucie frustracji”. Zaznaczył się wówczas nawet tak obcy mu dotąd rys desperacji w kończeniu prac.
Niedokonanie nie było zresztą w przypadku Leibniza sprawą wewnętrznego nieuporządkowania i skłonności do kompulsywnego chaosu myślowego, do łapania naraz wszystkich srok za ogon. Wręcz przeciwnie – wynikało niejako z samej „natury” czy też „logiki” jego myśli, z jej uporczywego dążenia ku dosięgnięciu całości i jedności, od przedustawnego ich porządku poczynając. Mowa zatem – jak pisze Antognazza – o „niezdolności tego encyklopedycznego umysłu do oparcia się łączeniu wszystkiego ze wszystkim i wynikającej z tego tendencji, aby doprowadzić wszystkie swoje projekty do niedających się ogarnąć rozmiarów”.
Chodzi zatem o „prometejski sen”, zapoczątkowany jeszcze w dzieciństwie i śniony konsekwentnie, może nawet z szaleńczym uporem, do końca. Ale sen pogodny i szlachetny. „Przyszedłszy na podzielony świat, szarpany przez religijne, polityczne i intelektualne konflikty, (…) Gottfried Wilhelm Leibniz miał zamiar stworzyć ogólną syntezę wszystkich elementów, na chwałę Pana i ku większemu szczęściu rodzaju ludzkiego. Synteza ta miała przywrócić jedność w wielości, odkryć powszechną harmonię, która – pomimo pozornie nieprzekraczalnych podziałów – kierowała rzeczywistością, zarówno na poziomie metafizycznym, jak i epistemologicznym, a tym samym przynieść emendatio rerum [poprawę stanu rzeczy – Z.M.], której poszukiwały ostatnie pokolenia środkowoeuropejskich reformatorów”.
Antognazza – na tym polega podstawowe przesłanie jej monumentalnej książki – wydobywa i rekonstruuje właśnie ten projekt Leibniza, nicując tym samym tanie drwiny Woltera i jemu podobnych. Teodycea niemieckiego filozofa nie negowała przecież istnienia zła i cierpienia w świecie, lecz wskazywała przypisane im miejsce w strukturze harmonijnego i ostatecznie dobrego bytu, jaki został nam przeznaczony.
Nie oznaczało to jednocześnie, że jest to byt wolny od sprzeczności czy niedoskonałości – metafizycznych, moralnych, fizycznych – tego, co stworzone. Inaczej przecież wielki program „poprawy stanu rzeczy”, z taką namiętnością podejmowany – nie bez pierwiastków autokrytycyzmu – przez Leibniza, program „subtelnego i wyszukanego” pogodzenia ze sobą „pozornych antytez”, nie miałby większego sensu.
Do tej pory największe wrażenie robił na potomnych olbrzymi zakres tematyczny składający się na ów projekt prac: „Od wąsko rozumianej filozofii i matematyki rozciągały się na całą encyklopedię nauk i poza nią; dotyczyły astronomii, fizyki, chemii i geologii; botaniki, psychologii, medycyny i historii naturalnej; prawoznawstwa, etyki i filozofii polityki; historii i czasów starożytnych; języków europejskich, języka niemieckiego i chińskiego; językoznawstwa, etymologii, filologii i poetyki; teologii objawionej i naturalnej; poza zaś tymi dziedzinami teoretycznymi również całego szeregu spraw praktycznych: reform prawnych i instytucjonalnych, postępu technologicznego, a także organizacji towarzystw naukowych, bibliotek i rynku księgarskiego”.
Książka Antognazzy nie jest jednak tylko sumiennym przeglądem tych wszystkich kwestii, lecz przywróceniem jednolitości w owej niebywałej wielości, ukazaniem sensu i znaczenia myśli Leibniza jako wielkiej i niepowtarzalnej wizji harmonii.