Niedokończony projekt
Konrad Zych
W udzielonym Gustawowi Herlingowi-Grudzińskiemu drugim wywiadzie dla paryskiej „Kultury” (nr 5 z roku 1984) Jan Józef Lipski opisywał politykę kulturalną partii po zniesieniu stanu wojennego jako „zmasowany atak na pisarzy i dotychczasową linię wydawnictw”. Szykany wobec środowisk opozycyjnych nie ograniczały się, o czym przekonują wspomnienia autorów związanych z drugim obiegiem wydawniczym, do konfiskaty manuskryptów i publikacji ogłoszonych poza państwową cenzurą. Woroszylski opisuje, jak podczas jednej z rewizji uwagę funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa zwróciła… puszka herbaty Lipton. Andrzej Friszke w posłowiu do pierwszego tomu Dzienników stawia tezę, że zajście nie świadczyło bynajmniej o nadgorliwości esbeków. Chodziło raczej o sfabrykowanie dowodów w ewentualnym procesie przeciw pisarzowi. Oskarżenie autora, od lat siedemdziesiątych czynnie zaangażowanego w działania opozycji demokratycznej, o konsumpcyjny styl życia miało – przypuszczalnie – zdyskredytować go w oczach opinii publicznej. W roku 1984 groźba rozprawy z pisarzami nieprzychylnymi władzy wciąż wydawała się realna. Lipski mówi wręcz o „nowej ofensywie” komunistów, którzy po okresie chwilowej liberalizacji polityki kulturalnej (publikacja książek opozycjonistów w wydawnictwach oficjalnych) zmierzali do marginalizacji i wytłumienia wszelkich głosów krytycznych. O przykłady takich działań nietrudno. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej rozwiązano Związek Literatów Polskich. Na jego miejsce powołano nową, fasadową organizację, pogardliwie określaną mianem „neo-zlepu”. W pierwszych dniach marca 1984 środowiska twórcze zbulwersowała wiadomość o aresztowaniu Marka Nowakowskiego. Apel do generała Jaruzelskiego podpisał także Woroszylski.
Ten i podobne epizody (przeciągające się rozmowy między Kościołem a stroną rządową w sprawie zwolnienia tzw. „jedenastki”, fasadowe procesy zabójców Grzegorza Przemyka i księdza Jerzego Popiełuszki) rodzą pokusę, by czytać Dzienniki przez pryzmat dzisiejszej – silnie zinstrumentalizowanej – wykładni komunizmu. Widzieć w nich nie tyle świadectwo epoki i jej przemian, ile rodzaj opowieści martyrologicznej, kolejny wariant żywotów polskich świętych. Byłaby to jednak lektura mocno upraszczająca. Ciekawsza od wyłaniającego się z zapisków portretu „dysydenta”, twórcy wyposażonego w archetypową biografię pisarza opozycjonisty (zerwanie z młodzieńczym marksizmem, aktywność w KOR i KSS „KOR”, objęcie całkowitym zakazem druku, internowanie), okazuje się wypływająca z nich ocena działań środowisk opozycyjnych. Odnosząc się do wspomnianego wywiadu w „Kulturze”, Woroszylski pozwala sobie na ironiczny komentarz: „pytany dużo powściągliwszy od pytającego, który (jak w ogóle to pismo) zdaje się chcieć postanowić za nas w kraju, że mamy dzielnie siedzieć w więzieniu, umierać na barykadach itd”. Nie tylko w tym fragmencie środowisko Jerzego Giedroycia (tytułowanego na kartach Dzienników „Xięciem”) okazuje się dla pisarza negatywnym punktem odniesienia. Równie surowo ocenia Woroszylski stan prasy podziemnej, bazującej na przedrukach z pism zagranicznych i niezbyt lotnej (za to nadrabiającej bezkompromisowością) publicystyce politycznej. Niepokoi go odradzanie tradycji endeckich i nastrojów antysemickich wśród radykalnie nastawionej młodzieży. Dzienniki prezentują go ponadto jako surowego recenzenta bieżącej produkcji literackiej w kraju, w tym, co może najciekawsze, wydawnictw ogłaszanych poza oficjalnym obiegiem wydawniczym. Tym ostatnim zarzuca myślowy banał, ale i liczne estetyczne uproszczenia, których nie rekompensuje ani ideowa czystość, ani ton świętego oburzenia na działania władzy. Układają się te fragmenty w portret dalece ciekawszy od standardowego biogramu opozycjonisty, zarazem jednak znacznie trudniejszy do zaakceptowania dla dzisiejszych szermierzy antykomunizmu.
Stosunek pisarza do narodowego i inteligenckiego etosu czy, mówiąc precyzyjnie, romantycznej koncepcji poświęcenia i ofiary (na ile słusznie utożsamionej z „Kulturą” – to inna sprawa), w połowie lat osiemdziesiątych jest co najmniej skomplikowany. Z jednej strony dostrzega on patologie systemu, jego rosnącą brutalizację i grozę, z drugiej niepokoi go pewna petryfikacja języka opozycji, zawężenie propozycji ideowej do „powstańczego” paradygmatu walki. Zapiski pisarza, potraktowane jako świadectwo politycznych i społecznych przemian, dają wgląd w mechanizmy działania państwa policyjnego (rewizje i konfiskaty kreują klimat wszechobecnej inwigilacji) czy trudnej, bo określonej na zasadach strony rządowej, kohabitacji z systemem (wymuszona konieczność publikowania w dwóch obiegach). Pozwalają też prześledzić ewolucję światopoglądową byłych działaczy KOR/KSS „KOR” oraz środowiska pierwszej Solidarności. Można zaryzykować twierdzenie, że biografia pisarza czytana przez pryzmat młodzieńczego zaangażowania w stalinizm (Woroszylski, jeden z liderów tzw. „pryszczatych”, z socrealistycznych wierszy tłumaczyć musi się jeszcze w latach osiemdziesiątych) ilustruje drogę obraną po roku 1968 przez znaczną część lewicowej inteligencji, w tym postaci tak emblematycznych dla powojennej kultury, jak Leszek Kołakowski czy, by poprzestać na ścisłym otoczeniu autora, Jacek Kuroń i Adam Michnik.
Książka pokazuje, w jaki sposób środowiska opozycyjne odchodziły od myślenia w kategoriach społecznego solidaryzmu, porzucały retorykę oddolnego – ludowego – oporu, która legła u podstaw ruchu, by przejść na pozycje jednoznacznie liberalne, w swoich założeniach – zdecydowanie antyrobotnicze. W roku 1985 pisarz notuje: „Stefan [Staszewski – przyp. KZ] zastanawia się, czy miliony prostych ludzi, robotników, którzy z taką nadzieją szli do »Solidarności«, nie czują się oszukane i opuszczone przez »elitę intelektualną« (…). Ja – że uczestniczyli w »Solidarności« na własny rachunek, a nie jako wykonawcy koncepcji elity. Inteligencja coś dalej robi, zgodnie z kwalifikacjami, wydaje, redaguje, (…), ale dlaczego od niej właśnie jako grupy oczekiwać »zbawienia«?”. Podobne wypowiedzi, zdejmujące z inteligencji ciężar odpowiedzialności za los ludu, odnaleźć można w publicystyce Jacka Kuronia z lat dziewięćdziesiątych. W tym sensie drugi tom dzienników przynosi narrację dalece bardziej niewygodną z punktu widzenia bieżących polityk historycznych, konkurencyjnych – liberalnych i konserwatywnych – poprawności politycznych, niż opowieść o młodzieńczym zaangażowaniu Woroszylskiego w marksizm. Konserwatywnej prawicy, używającej antykomunizmu jako pałki na politycznych przeciwników, przypomina o tych aktorach (i aktorkach) politycznego spektaklu, których obecność w pierwszym szeregu opozycji demokratycznej próbuje się dziś na różne sposoby bagatelizować. Prawicy liberalnej i proeuropejskiej stawia przed oczami socjalny charakter postulatów pierwszej Solidarności. Czy świadectwa takie jak to mają szansę złożyć się na inną opowieść o początkach polskiej demokracji? Przedstawić historię ruchu w kategoriach „niedokończonego projektu” społecznego egalitaryzmu? Czas pokaże.