Życie przedśmiertne
Artur Madaliński
Wiek sędziwy jako jedna z narracji późnej nowoczesności może być pociągający – objawia się pod postacią owiniętej w kaszmirowy szal „babuni” albo odzianego w sztuczkowe spodnie dziadka. Czasami spogląda też pogodnie zza złotych oprawek albo spaceruje po szwajcarskim kurorcie, jak Fred Ballinger i Mick Boyle, bohaterowie Młodości Paolo Sorrentino. Wielu chętnie ulega obrazom starości jako pluszowej ścieżki do wiecznego szczęścia, ale jestem prawie pewien, że nie należy do nich Zyta Rudzka. We wznowionej właśnie po piętnastu latach i uzupełnionej Ślicznotce doktora Josefa pokazuje, że starość to zawsze wegetacja, siódma woda po kisielu, pozbawiona zieleni łodyga. Pozostanie wyłącznie przy tej konstatacji byłoby jednak dla tej znakomitej książki wielce niesprawiedliwe, ponieważ nie wyczerpuje ona swojej poruszającej wymowy w diagnozie o uciążliwościach wieku senioralnego. Pisarka czyni tu coś znacznie więcej: niweczy wszelkie rojenia o skuteczności strategii, którym podlega starość w dobie kapitalizmu, i przekonuje, że nie można jej ani ukryć pod aksamitnym kocem estetyzacji, ani uduchowić, roztaczając wizje o dyskontującej życiową mądrość „srebrnej fali”. Starość jest zawsze bolesnym procesem odzwyczajania się od życia i kurczowego trzymania się tej reszty, która jeszcze nam pozostała. Dzisiaj, gdy po raz kolejny gotowi jesteśmy uwierzyć w nieśmiertelność – jej wcieleniami są pośmiertne awatary w mediach społecznościowych i nadciągające coraz większymi krokami cyfrowe postżycie – proza Zyty Rudzkiej jak siekiera rozbija nasze przywidzenia.
Koncept, którym posłużyła się pisarka, jest w literaturze dobrze znany: dom starości (nie byle jaki, bo stołeczny i raczej z tych lepszych), w nim pensjonariuszki i pensjonariusze. Pani Benia, Pan Henoch, Pan Miron, Pan Bożydar, Pan Szymon – to prawie wszyscy, bo jeszcze mamy bliźniaczki, Panią Leokadię i Panią Czechnę, tytułową ulubienicę doktora Josefa Mengele (tak się wszakże składa, że wielu mieszkańców domu było niegdyś „za drutami”). W planie fabularnym dzieje się tu niewiele (sen, posiłki, spacery), w planie relacyjnym – rozgrywa się wszystko. Czas wypełniony jest głownie rozmowami, w których – być może swoje robi także tężejący z dnia na dzień upał – kipi od emocji, afektów, dotkliwych wspomnień, wzajemnych idiosynkrazji. Rudzka nie wykłada ich jednak kawa na ławę, lecz dyskretnie sączy spomiędzy drobnych szczegółów (niebieska miseczka, z której żona lubiła pić herbatę), nieznaczących, wydawałoby się, epizodów („Poczułam zapach jego wody kolońskiej. Uśmiechnął się, zapytał: czy już wiem, że tatuś nie żyje?”), kilku niewinnych słów („pan ma tylko wspomnienie po synku”) rzuconych w rozmowie, która miała być zwykłym small talkiem, a stała się rozdrapywaniem ran. W tym zresztą mieszkańcy domu niespokojnej starości celują – są dla siebie tak bezlitośni, jak bezlitosny staje się ten, kto wkroczył w stadium życia przedśmiertnego, gdy nigdzie nie widać nadziei i nie sposób już rozpoznać się w swoim ciele.
Bo życie przedśmiertne jest zawsze życiem według ciała. Ciała udręczonego, przysypiającego, pierdzącego, bekającego, śliniącego się, śmierdzącego, sflaczałego, bezzębnego. Ciała, które już niedługo gryzło będzie tylko ziemię. Dwa ostatnie zdania utrzymane są w poetyce prozy Rudzkiej, bo o ile dokuczliwe miejsca pamięci i biografii swoich bohaterów pisarka odsłania nader subtelnie, o tyle w przypadku bólu somatycznego sięga po metodę skrajnego weryzmu. Opisy związanych z wiekiem przypadłości czy wykonywanych przez personel medyczny procedur aplikowane są czytelnikowi bez żadnego znieczulenia – fizjologia nie daje tu o sobie zapomnieć nawet na chwilę. Jak w tym chociażby fragmencie, w którym dyrektor pensjonatu naradza się z lekarzem i pielęgniarkami: „Przez trzy kwadranse rozmawiali o zatwardzeniach, owrzodzeniach, reumatyzmie, nietrzymaniach stolca, lekach nasennych, proszkach przeciwbólowych, uspokajających, nasercowych, antyzakrzepowych, obniżających ciśnienie, przeciw odwodnieniu i puchlinie nóg. Zgłaszali, co guzowacieje, obrzmiewa, pęcznieje, ropieje, podchodzi krwią, ropą, limfą. Co się komu jątrzy, ogni, paprze, ślimaczy, paskudzi, obiera, cuchnie”.
Niewiele zostaje miejsca dla przygód duchowych, tym bardziej gdy extra muros nikt już prawie nie czeka, odwiedziny bliskich nie dochodzą do skutku, pensjonat po trosze zamienia się w obóz, a kolejni sąsiedzi wywożeni są do „domku nad jeziorem” lub trafiają w ręce pracowników firmy „Pocałunek Edenu”. Dlatego bohaterowie Ślicznotki… nieustannie oddają się wspomnieniom. Okazuje się jednak, że praca pamięci także nie pozwala uciec od beznadziejnego tu i teraz, bo przeszłość oznacza przede wszystkim traumę: powracające ciągle sceny obozowe, głód, mieszkanie ze szczurami, później rozpaczliwe próby włączenia się do żywych. Jeśli mimo to mieszkańcy domu tak chętnie rozpamiętują minione, to nie tylko dlatego, by uciec od definitywnego dylematu („chcesz być spalona czy pochowana?”), ale też dlatego, że tęsknią za zmysłami, które przynosiły doznania inne niż cierpienie.
Przejmująca gerontografia Zyty Rudzkiej jest także opowieścią o bezpowrotnie utraconej sensualności, która nigdy nie oznacza już przyjemności, lecz zawsze upokarzający bol. Dotyka się już nie włosów ukochanej, lecz opuchniętej wątroby, nie słucha dokazywania dzieci, lecz krępujących odgłosów własnego ciała, nie smakuje egzotycznych owoców, lecz przecier z truskawek i rozgotowane jabłka. Powracające jak refren wspomnienie mięsistych czereśni jest figurą obrazującą ostateczny triumf biologii nad zmysłowością.
Wśród mieszkańców domu Czechna najsilniej próbuje opierać się starości lub – inaczej mówiąc – najbardziej upiera się przy młodości. Zawsze dobrze ubrana, zadbana, prawdziwa elegantka. „Dopóki ładnie wyglądam, znaczy, że jeszcze żyję” – mawia, przypominając często absurdalny tytuł „Miss Auschwitz”. Ale nic z tego, zaklinanie rzeczywistości niebezpiecznie zbliża się do naiwniactwa, bo przecież – wszyscy to wiemy – happy endu nie będzie. Desperackie usiłowania niegdysiejszej faworytki Mengelego to ruchy oporu, które niechybnie zostaną stłumione. Zyta Rudzka rzuciła nam między oczy prawdę, której naprawdę nie chcemy zbyt często słyszeć i która banalna jest tylko pozornie – nieśmiertelne nie istnieje. Nawet jeśli zza węgła wyziera już cyfrowa nieśmiertelność.