Opowieść o ludziach, nie o tożsamości

Karolina Kulpa

Katarzyna Roman-Rawska napisała książkę epitafium dla swojej babci. Opowiadanie o rodzinie ma w sobie coś paradoksalnego – opiera się na mozaice retrospekcji, które wypływają zarówno z własnej, jak i z cudzej pamięci. Coś wydaje się interesujące po czasie, oświetlone przez dyskurs i aktualne konwencje autobiograficzne. Intensywne zainteresowanie pamiętaniem (memory boom) ma się w Polsce bardzo dobrze i nic nie zapowiada, żeby miało się to zmienić w najbliższej przyszłości. Związany z tym polski zwrot ludowy doczekał się nawet odmiany, którą w instagramowym obiegu krytycznoliterackim określa się jako nurt „prababkizmu”. Temat, którego podjęła się Roman-Rawska, znajduje się na przecięciu tych orientacji. I choć wyraźnie je komplikuje, nie rezygnuje z tego, co przynależy do tych tendencji.  

Autorka wprost zarysowała stawkę swojej opowieści: „Nie wydaje mi się (…), żebym potrafiła uzupełnić historię starowierów w Polsce o coś nowego. Mam jednak obowiązek wypełnić testament babci, która chciała, by o niej zawsze pamiętać”. Taka właśnie prośba przyczyniła się do powstania kilkusetstronicowego reportażu. Ale jeśli przyjrzymy się jej bliżej, okaże się ona nie tylko prosta, ale też bardzo ważna. Istnieli ludzie, których niedługo nie będzie, i nikt nie wspomni o tym, że to były rzeczywiste osoby – nie eksponaty w muzeum etnograficznym czy „przedstawiciele mniejszości”. Po prostu ludzie, którzy żyli w pewnych uwarunkowaniach materialnych, zakładali rodziny, lepiej lub gorzej odnajdywali się w zmiennej polityczno-gospodarczej rzeczywistości, pracowali jako rzemieślnicy, wyplatali wiklinowe kosze, uprawiali ziemię. Dlaczego warto o tym napisać? Ażeby przejść z poziomu symbolicznego na ten związany z ludzkim doświadczeniem. Nie jest przecież tak, że członkowie rodziny zostawili po sobie multum materiałów, które wystarczy po prostu zebrać i opracować. Przedmiot nie daje się łatwo ująć w spójną i interesującą opowieść, toteż książka balansuje pomiędzy historią „obiektywną” a autobiograficzno- -pamięciologicznym trybem pisania: „Nie widziałam nigdy Polski jako monolitu, który bezwarunkowo muszę kochać, ponieważ oprócz ojczyzny miałam jeszcze swoją matczyznę, tak różną od ojcowskiego powinowactwa. Moja matczyzna to miejsca, skąd pochodziła Olga – moja mama, Anisja – jej mama, a moja babka, Agafia oraz Warwara – moje prababki, a także Agrypina, Warwara, Fiewronia oraz Anna – praprababki. Te wszystkie kobiety zanurzone były w lokalności oraz codzienności Gabowych Grądów, w krajobrazie Puszczy Augustowskiej i trójkąta suwalsko-augustowsko-sejneńskiego”.  

Wartość tej książki wynika w dużej mierze z tego, czym ona nie jest. Nie znajdziemy tu dramatycznych opowieści o tym, co bolesne, traumatyczne, niewygodne. Nie chodzi o odkupienie zranionej przeszłości ani stwierdzenie czegoś przełomowego: „Zamiast odpowiadać na pytania o tożsamość, woleli karmić mnie świeżo upieczonymi skancami, czyli drożdżówkami z twarogiem, poić sukawicą, czyli nieco kwaśnym sokiem z brzozy, i pytać, co tam w mieście, tej Warszawie”. Nie jest to też egotyczny projekt łatania własnej tożsamości – rozgrzebywania przeszłości po to, by się dowiedzieć, kim właściwie się jest. Jak sama autorka przyznaje: „Pamięć starowierska we mnie i w moich bliskich była od zawsze wytarta i dziurawa”. Jakaś część przeszłości po prostu znika, dlatego że wydawała się nieistotna, nie było warunków, żeby pamięć o niej pielęgnować, albo przekonania, że warto to robić. Tak bywa: „W Gabowych Grądach było zwyczajnie, a nawet, powiedziałabym, pospolicie, co niebywale drażniło niektórych poszukiwaczy starowierskiej barwności”.  

Główna stawka Zaśnięcia Anisy jest więc wyraźnie nakreślona – autorka dąży nie tyle do ukazania starowierskiej perspektywy, ile do opowiedzenia o ludziach i ich zwykłym życiu. Rzecz jasna, na tyle, na ile jest to możliwe, ponieważ sama urodziła się w Warszawie, dokąd wyemigrowała córka Anisy – Olga. Wybrane artefakty oraz liczne rozmowy i spotkania nie prowadzą do pospiesznych uogólnień. To opowieść o ludziach, których nieszczególnie interesowały wielkie kwantyfikatory, o ile nie miały bezpośredniego wpływu na ich życie. „Nie zachowała się w nich nawet krztyna wielkoruskiego etnosu”, ale i lokalna tożsamość etnokonfesyjna okazała się bardziej codziennością aniżeli projektem przynależności: „Wiele osób z pokolenia mamy (…) nie chciało wynosić starowierskości poza bezpieczny obszar”.  

Jest to książka o przemyślanej konstrukcji. Szczególnie interesujące są fragmenty, w których autorka-narratorka-obserwatorka- uczestniczka wydarzeń zdaje sprawę z trudności, jakie niesie ze sobą rekonstruowanie materiału historycznego: „Gniewało mnie to na początku drogi, nikt nic nie pamiętał”. Udaje jej się przy tym wyjść poza opozycję historii opowiedzianej z dołu bądź z góry. Przytomnie balansuje między jednym a drugim podejściem: „Wystraszyłam się, że jestem skazana, jak wszyscy inni, na przepisywanie przepisanych już wcześniej myśli” albo „Wiem to wszystko ze studiów rusycystycznych”.  

Dzieje starowierów sięgają XVII wieku, kiedy to radykalnie sprzeciwili się reformom religijnym i opuścili imperializującą się Rosję. Byli uchodźcami politycznymi i religijnymi, brutalnie represjonowanymi, a nawet zabijanymi za swoje przekonania dysydentami. Sprzeciwiali się narzucanym siłą reformom gwałtownie ingerującym w ich codzienne życie i wartości, które uważali za święte. Autorka idzie jednak za pozytywnym wymiarem tego doświadczenia: „Doceniam, że starowiercy pozwalają (…) sobie zapomnieć, dobrze jest mieć komfort niepamiętania złych czasów”. Choć o staroobrzędowcach napisano już sporo, w dokumentach prawnych określa się ich jako wspólnotę religijną o „niewielkim znaczeniu socjodemograficznym”. Dzięki książce Roman-Rawskiej możemy się o niej dowiedzieć znacznie więcej: „W pewnym momencie to ja stałam się rzeczniczką prasową moich domowników, którzy wysyłali mnie do wędrowców pytających o ich kulturę i historię. Pytali, a ja dzielnie odpowiadałam, że molenna to nie to samo co cerkiew, herbatę pijemy, że paganaja krużka, czyli kubek dla innowierców, nie jest już w użyciu, młodzi bród nie noszą, a dziewczęta używają pomadek”. Zaśnięcie Anisy należy uznać za piękne i mądre zwieńczenie tej roli.