W rozdwojeniu. Słuchałam zdziwiona.
Karolina Chyła
Kto powinien czytać Inny Świat? I nie w tym rzecz, komu najlepiej służy jego lektura, ani nawet nie w tym, kto pełni rolę domyślnego odbiorcy tekstu Gustawa Herlinga – to akurat wiadomo: maturzyści, mimo że sprawa, czy od tej właśnie pozycji najlepiej zacząć wkraczanie myślą we wschodni totalitaryzm, nadal pozostaje nierozwiązana.
Pytanie zatem nie dotyczy odbiorcy, ale nadawcy, i żeby dać mu pożądaną klarowność, trzeba by je zadać raczej w ten sposób: kto powinien czytać n a m Inny Świat.
Protagonista tej książki, co łatwo stwierdzić, ale zapomnieć o tym też nie jest trudno, to student, dwudziestolatek o ostrych myślach i zachłannym spojrzeniu. Sam zaś Grudziński, tworząc po latach swe Zapiski sowieckie, jak brzmi podtytuł, nie był od ówczesnego siebie o wiele starszy. Gdy więc wychodzi Inny Świat w wersji audio, już przez samo to stając się inną książką, zjawia się myśl, co by właściwie było, gdyby nagrał go lektor zbliżony wiekiem, ba, może nawet student szkoły aktorskiej? Ile i co by ta decyzja zmieniła i jak by przetworzyła naszą lekturę. A jednocześnie: co mówi, o ile mówi, fakt, że tę książkę czyta starszy mężczyzna?
Pytam nieco wbrew sobie, bo jeśli w pierwszym tekście na pewien temat można z miejsca obnażać idiosynkrazje, powiem, że jestem po stronie lektorów starszych, w których czytaniu pełniej święci tryumfy „ziarnistość głosu”. Niemniej właśnie w wypadku Innego Świata wydaje mi się, że ta decyzja może mieć konsekwencje całkiem szczególne.
Obraz Herlinga mędrca, autorytetu sądzącego surowo swoich współczesnych, w niebagatelny sposób nadaje kształt recepcji tego pisarza. Herling-Grudziński oceniał i sądził przez całe życie (świadczą o tym kolejne tomy dziennika); w Innym Świecie, rzecz jasna, robi to także. Tym kategoryczniej brzmią te pełne srogości sądy, gdy udziela im głosu i doświadczenia lektor starszy o kilka dekad od bohatera książki i od autora w momencie jej napisania.
Mirosław Neinert oddaje sprawiedliwość Innemu Światu w sposób rzetelny, dyskretny i wyważony. Świadomego naporu głosu na słowo, wysiłku budowania interpretacji, poszerzania tego, co napisane o nowy wymiar, jaki daje niekiedy aktorskie medium – tego wszystkiego nie ma tu prawie wcale. Dostajemy sumiennie podaną treść, komunikat rzeczowy, ale nie oschły. Bo i sam Herling do oschłości nie dąży, chociaż to przeświadczenie niełatwo zwalczyć, gdy od ostatniej lektury tej jego książki dzielą nas lata. Tak było ze mną, więc słuchałam zdziwiona, odczuwając tym razem nie tyle ciężar samej materii wspomnień, o których mowa, ile raczej fakturę opakowania, natarczywej chwilami literackości. Rzucał się w uszy gąszcz obfitych porównań, długość okresów, nieustanna potrzeba wkraczania w myśli przedstawianych postaci.
A wszystko to, podkreślam, wbrew przyciszonej, nic nienarzucającej interpretacji, dzięki której dostrzegam – i myślę o tym, czy to samo dostrzegą tu również inni – jaka to w gruncie rzeczy pęknięta książka. A jeśli nie pęknięta, to rozdwojona: z jednej strony właśnie ta ostentacja, parada i wręcz nadmiar literackości, z drugiej pragnienie, by z opisanym światem nic tu nie robić, nie grać, nie stylizować, „tylko” przedstawić – jako najprostszy kontur, ostrożny szkic kreślony niepewną ręką. I to właśnie tę drugą, inną potrzebę wyciąga z tekstu i na swój sposób spełnia interpretacja; przekonująca, choć na pewno niewolna od drobnych skaz. Jedna z nich ma charakter czysto techniczny: decyzją realizatora Krzysztofa Kiczka dziwne rzeczy dzieją się z tekstem listu, jaki narrator dostał od przyjaciela (list jest niemiecki i na jego oryginalny tekst nałożono polskie tłumaczenie, a w kakofonii, która z tego powstała, niezrozumiały jest zarówno oryginał, jak jego przekład). Jeśli zaś dodatkowo pominąć jeszcze często niedoskonałe wstawki rosyjskie, których w Zapiskach sowieckich jest przecież sporo, czy drobny wprawdzie, a jednak zwracający uwagę fakt, że w niedługą frazę „ius primae noctis” wkradły się niestety dwie pomyłki – pozostaje satysfakcja pełna. Nierozdwojona.