Tak dużo, tak krótko

Magdalena Bajer

„Pomiędzy posiedzeniami kongresu usiłowałyśmy kupić coś, co wydawało nam się typowo polskie. Poszukiwania sklepów niezmiennie okazywały się bezowocne. Odkrywałyśmy ubogie sklepiki spożywcze, sklepy ze świecami lub naftą albo drogerie, w których kilka flakoników francuskich perfum i mydełek najwyraźniej stanowiło dekorację wystawy. Ale przy każdej ulicy znajdowały się rozmaite sklepy ze starzyzną”. „W Warszawie ci z naszych znajomych, którzy żyli w nędznych, walących się domach, gdy ich poznaliśmy, znaleźli mieszkania w wielu nowych budynkach, które całkowicie zmieniły oblicze miasta. Byli pochłonięci urządzaniem nowych siedzib, robiąc zakupy w rozlicznych sklepach sprzedających tekstylia, ceramikę, ręcznie tkane dywany i meble pomysłowo zaprojektowane przez studentów szkoły sztuk pięknych”.

Obie obserwacje „amerykańskiej Polki”, Dorothy Adams, dzieli dekada. Czas wypełniony gorącym przeżywaniem wielkiej miłości spełnionej szczęśliwym małżeństwem, wytężonym poznawaniem kraju, który miał stać się ojczyzną autorki, utraconą za sprawą historii, przywiązywaniem się do ludzi stanowiących elitę kulturalną tego kraju.

Urodzona w Bostonie, wykształcona w Londynie, zaangażowana w działalność agend Ligi Narodów, autorka odznacza się dwiema (co najmniej) cechami warunkującymi atrakcyjność jej zapisu. Umie równoważyć i łączyć obrazy najzupełniej codziennych realiów otaczającej ją rzeczywistości z opisaniem zjawisk ogólniejszych – społecznych, gospodarczych, politycznych. Życie u boku Jana Kostaneckiego, dyplomaty o ambicjach rozwiązywania problemów środkowoeuropejskich, w bliskich, serdecznych kontaktach z teściem, profesorem medycyny, prezesem Polskiej Akademii Umiejętności, Kazimierzem Kostaneckim, teściową – intelektualistką działającą w krakowskim kręgu katolicyzmu otwartego, stwarzało do tego znakomite warunki.

Relacje Dorothy Adams z przyjęć w krakowskim domu, na których bywali uczeni, politycy, artyści, gdzie wyszukane potrawy jedzono przy wtórze rozmów o aktualnych, trudnych sprawach świeżo niepodległego państwa, toczonych poważnie, a zarazem z właściwą inteligentom-erudytom błyskotliwością, są pouczającym komentarzem do repetycji z najnowszej historii. Uczestnicy tych spotkań, wielorako zaangażowani w budowanie nowoczesnej Polski, nie paplali, a goszcząca na nich Amerykanka, która nie zdążyła całkiem się spolonizować, włączała się w sedno tych dysput.

Wiele miejsca we wspomnieniach z międzywojennej Polski zajmuje sprawa niemieckiego sąsiedztwa po Wielkiej Wojnie. W związku z zajęciami w londyńskiej uczelni i współpracą z tamtejszymi czasopismami Dorothy Adams prowadziła rekonesans socjologiczny na Śląsku, zapisując ex post to doświadczenie. „Poranek upłynął na sprawdzaniu jak źle wytyczono linię graniczną. Popołudnie miało ukazać przykłady »bydlęcej natury Polaków«. Podczas lunchu przygotowano mnie na to, co zobaczę. – Polacy nie są lepsi od Żydów – oznajmił mi konsul [niemiecki, MB]. Polska jest pełna Żydów, gdyż Polacy nie mają poczucia wyższości nad nimi. Zawsze pozwalali Żydom swobodnie osiedlać się wśród nich. Wszyscy oni żyją podobnie, w piwnicach jak zwierzęta”.

Opinie powzięte ze studiowania źródeł, z lektur bieżącej publicystyki, są z natury ogólniejsze niż te z autopsji i wypowiadane mniej zdecydowanie, co świadczy o samokontroli amerykańskiej autorki. I z tych jednak wypowiedzi łatwo odczytać, jak szybko zaczęła się identyfikować z nową ojczyzną, choć otwiera swą książkę wyznaniem, że nigdy nie zamierzała zostać w Polsce na stałe. Ostatecznie przesądziły to osobisty los i światowa historia. Jan Kostanecki i jego matka zginęli w katastrofie lotniczej, lecąc z Krakowa do Warszawy 11 listopada 1937 roku. Dorothy, z kilkuletnim synem Andrzejem, wróciła niedługo przed drugą wojną do Ameryki. Tam napisała, po angielsku, swoją polską autobiografię.

W tym miejscu wypada pochwalić wydawnictwo „Karta”. Najpierw szerzej za serią „Świadectwa. Polska XX wiek”, liczącą już kilka tomów. Potem za Amerykańską Polkę i tu konkretnie za literackie walory przekładu, nieustępującego chyba pod tym względem oryginałowi. Ważne w tej książce są przypisy, zwłaszcza te, które prostują popełniane czasem przez autorkę nieścisłości nazewnicze lub chronologiczne (drobne), rozjaśniają zawiłości, biorące się niekiedy z nadmiernego respektu wobec źródeł. To bardzo pomaga czytelnikowi niecierpliwemu nad tą, pełną zmieniających się szybko faktów, lekturą. Umacnia też w przekonaniu o wiarygodności zarówno utrwalonych obserwacji, jak ogólniejszych sądów.

Trzeba na koniec powiedzieć o największej wartości tej bardzo osobistej autobiografii, przewyższającej, jak sądzę, czytelnicze rozkosze, jakich dostarczają opisy urządzenia pokoi w krakowskich i warszawskich siedzibach elity, barwne typy służby, menu. Otóż ta książka jednym pewnie przypomina, innym mówi po raz pierwszy o tym, jak w niedługiej przerwie między wielkimi wojnami zmieniała się Polska po ponad stuleciu niewoli. Amerykańskie oczy Dorothy Adams widzą to w drobniejszych, a bardzo wymownych, przejawach, ale i w społecznych zarysach. Kumulują spostrzeżenia w niedługim historycznie czasie, co podkreśla doniosłość opisanych przemian.

Autorka reaguje na otoczenie emocjonalnie, ale poziom emocji jest wyrównany – z tą samą miarą krytycyzmu opisuje zaniedbane ulice, po których chodzą bose kobiety z bańkami mleka na plecach, jakie widziała po przyjeździe na warszawski kongres, co zachwytu nad uprawnymi i zmeliorowanymi polami pszenicy w majątku kuzyna Kostaneckich. Dlatego wierzymy jej relacjom.

Przygnębiająco wiarygodne są we wspomnieniach z ostatnich kilku lat przed wybuchem wojny, zarazem końcowych pobytu autorki w Polsce, opisy nastrojów w środowisku zainteresowanym i bacznie śledzącym międzynarodową sytuację oraz politykę. Ci ludzie nie mieli wątpliwości, że wojna wybuchnie, mieli złudzenia, nie wyobrażając sobie, jaka będzie. „Kościelne dzwony po drugiej stronie ulicy wzywają na adorację Najświętszego Sakramentu i dobiega niecodzienny odgłos pospiesznych kroków, zatrzaskiwanych furtek, szelest spódnic i stłumione powitania. Wysoko w górze krążą samoloty, strzegące nas przed niemieckimi rabusiami. Kiedy silniki się krztuszą nabieramy gwałtownie tchu. Wszyscy myślą: »To wojna. Strzelają«. Potem spokojny, miarowy szum silnika odlatującego samolotu raz jeszcze przynosi ulgę i przepraszamy w duchu za swój przestrach”.