Lunetą w pamięć

Kamila Dzika-Jurek

Morze nie jest rzeczą wybitnie polską w literaturze. To topos, który w pierwszym odruchu kojarzy się raczej z przykładami gigantów z literatury powszechnej: Melville’em, Hemingwayem i na wpół tylko polskim Korzeniowskim – Conradem. Patryk Zalaszewski tymczasem w swojej książce ciekawie łączy morze, tę rozkołysaną, szumiącą bezkształtną masę, z duszną, specyficznie polską prowincją i jej historią, której zawieruchy nie oszczędziły również małych rybackich wiosek.

 Debiut Zalaszewskiego Luneta z rybiej głowy nie zaczyna się od morza. Zaczyna się, jak większość znaczących tekstów literatury polskiej od lat 40. XX wieku, od wojny. Dziadek narratora opowiadania O tym jak mój dziadek zaczął znikać – chłopca z wioski rybackiej, który jest w tym wieku, kiedy chłonie się z przyjemnością męskie opowieści awanturniczo-przygodowe – wraca pewnego dnia z wojny. Czy jednak naprawdę wrócił? To pytanie zadaje sobie później wnuk, który patrzy z podejrzliwością na człowieka, od którego mógłby się uczyć bycia mężczyzną. Fizycznie dziadek wydaje się tym samym człowiekiem. „Może włosy mu się zmieniły, może twarz postarzała” – zauważa chłopiec, choć później dowiemy się, że przecież bohater nie ma też ręki i nogi. W rzeczywistości dziadek Włodek okazuje się być tylko powłoką z dawnego siebie: zrujnowanym psychicznie, znękanym koszmarnymi widokami w okopach, okaleczonym fizycznie człowiekiem, który powrócił z innego świata. Człowiekiem nieprzystosowanym, nad którym wisi widmo leczenia w szpitalu psychiatrycznym. Ale to w tamtym właśnie świecie zostawił to wszystko, co było dla jego tożsamości najważniejsze. Jak mówi esencjonalnie chłopiec: „dziadek był brakiem”.

To oznacza, że nie ma innego wyjścia, że przyszłe pokolenia mężczyzn i kobiet są obarczone tym brakiem i nie mają skąd czerpać wzorców zwyczajnego dorosłego życia. Chłopiec nieraz przypatruje się z niezrozumieniem, jak wściekłość dziadka przenosi się w ciosach na poniżaną i poniewieraną babkę. Młodzi chłopcy i dorastające dziewczyny w prozie Zalaszewskiego biorą tyle, ile się da z tego braku. Muszą improwizować, fantazjują o dorosłości i ubierają się na co dzień w te fantazje, jak w pożyczone kostiumy. Nie znając właściwych wzorców, wymyślają je – jak Stasiek Bawołek, jeden z bohaterów, wymyśla sobie własny męski los i wchodzi w niego pewnego dnia jakby zakładał nowe buty. „Więc Stasiek postanowił, że nie będzie słaby. Słabe są liście klonu na jesień, gałązki sosnowe, rybie kręgosłupy. On nie będzie. Tak to sobie wymyślił. (…) i szedł prawie każdej nocy przez ciemność z tobołem pod ręką, i nie bał się wcale” (O listach pisanych do Staśka Bawołka). Ale tylko ten chłopiec – który pojawia się na początku i staje się narratorem każdego opowiadania z tomu – pyta wprost, skąd bierze się ta słabość, ten doświadczający wszystkich w maleńkiej wiosce nad brzegiem morza brak, który z mężczyzn przenosi się na kobiety, z kobiet na dzieci, z dzieci na inne dzieci – te słabsze i bardziej bezbronne (jak Głupi Gienio, jeden z najciekawiej scharakteryzowanych tu bohaterów, z utworu O Głupim Gieniu i jego głupich marzeniach). To dziedzictwo przechodzi dalej, falą jak morze, w przyszłość, szukając kolejnych ofiar.

Nie spodziewajmy się jednak w Lunecie prozy o postpamięci, o traumach i niedolach przenoszonych z rodziców na dzieci, jak w niejednym przykładzie z dzisiejszej młodej prozy – choćby w Końcu Marty Hermanowicz czy u Łukasza Barysa (w dwóch jego książkach: Kości, które nosisz w kieszeni i Jeśli przecięto cię na pół). Ale Zalaszewskiego – i w tym tkwi jego twórcza differentia specifica – interesuje inna rzecz. Eksploruje on, jak cierpienie zmienia osobowość ludzi, wpływa na ich relacje z innymi, ale również na ciało, które zdolne jest pod jego wpływem przemienić się jak komiksowe monstrum. Kiedy dławimy je w sobie, zmienia nas w kogoś obcego, a kiedy chcemy wypuścić – grozi nam, jak dziadkowi Włodkowi szpitalem psychiatrycznym. „I tak to zapamiętałem: cierpienie ma być w nas. Im większe, tym głębiej. Gdy je wyciągniesz, gdy cierpienie powącha powietrze, zabierają cię do wariatów”. To zdanie znajdzie się w drugim opowiadaniu – O olbrzymach, co mieszkają na dnie morza – ale motyw szpitala psychiatrycznego wiąże je z pierwszym. A to sprawia, że Luneta zyskuje konstrukcję bliską powieściowej, w której bohaterowie, zdarzenia, motywy stale już będą się ze sobą zazębiać.

Opowiadaniom Zalaszewskiego brak „perfekcyjności narracji”, o której pisał kiedyś Henryk Bereza, nie są też na tyle autonomiczne, by można je było określić nowelami. Ta książka to więc w zasadzie powieść, powieść w wielu kawałkach o cierpieniu, które przemienia ludzkie ciała i dusze. Wykrzywia twarze, plącze geny, pozbawia współczucia, zmienia ludzi w okrutnych opiekunów. Tacy wydrążeni ludzie, ludzie, w których „się nic nie zgadza” (jak wspomniany Głupi Gienio), zasiedlają świat rysowany przez autora. Tacy właśnie są ludzie kilkadziesiąt lat po wojnie – mówi Zalaszewski z mądrością zgoła niedebiutancką.

Zastanawiam się, dlaczego autor wraca do starej historii? Do tego historii „nie jego” – jak wielokrotnie podkreśla w książce. Na pewno nie po to, żeby ustrzec się przed powtarzaniem błędów z przeszłości. Narrator, którego można spokojnie utożsamić z autorem, przygląda się uważnie temu, co się dzieje z ludźmi dookoła, jakby chciał się dowiedzieć, skąd się wziął, z jakich historii powstała jego rodzina i miejsce, gdzie się urodził. Jego książka jest spojrzeniem wstecz, sięgającym początków czegoś, czego nie sposób zrozumieć bez ćwiczeń w wyobraźni i pamięci. Bez owej dziwnej, pisarskiej „rybiogłowej” lunety. Debiut Zalaszewskiego to nie tyle portret ludzi morza, zahartowanych w żywiole rybaków i ich rodzin, ile mądra saga o ludziach dotkniętych katastrofami dziejowymi i prywatnymi dramatami (jak utonięcie dwóch braci w utworze O olbrzymach, co mieszkają na dnie morza – napisanym niemal jak reportaż). Na pewno nie jest to, jak głosi tekst na okładce: „czarujące, pełne melancholii literackie zaproszenie do nadbałtyckiej wioski”. Wydaje się niefortunne i pretensjonalne, że słowa te pojawiły się na okładce z tak świetnym tytułem, zdradzającym skłonność do dobrego stylu i eksperymentowania, do samopoznawczych wycieczek w literaturę, a za to autorowi należą się wielkie brawa.