Zupełnie nie interesuje mnie kraksa. Rozmowa z Weroniką Stencel
Andrzej Juchniewicz
Chciałbym zapytać, czy należysz do tej grupy osób, które od zawsze wiedziały, że będą pisać? Ciekawi mnie, jak to wyglądało w przypadku kogoś, kto zaprezentował w debiucie tak szaloną i nieposkromioną wyobraźnię.
Od kiedy pamiętam, chciałam pisać, ale nie zawsze w to wierzyłam. W podstawówce wymyśliłam „język wilkoński” i w małym zeszyciku z wyrysowanymi na okładce wężami spisywałam wymyślone słowa, którymi próbowałam się posługiwać z przyjaciółkami. Pamiętam, że kolczyki to były „kolity”, a drzewo „szelos”. Moje ulubione danie, spaghetti, nazywałam „motorosta”. Kuzynkom opowiadałam niestworzone historie o groźnym „Grebolu”, który niszczy świat lalek Barbie. Rozbawiałam ludzi, zadziwiałam, ale i denerwowałam. Mimo tego, że czasem spotykałam się z niezrozumieniem, przez lata drążyłam w słowach, redagowałam, czytałam i pisałam krótkie opowiadania. Prowadziłam czasopismo, tworzyłam audycje radiowe i scenariusze. To był naturalny bieg rzeczy, dziwna konieczność. Trochę mi zajęło, by uwierzyć, że z mojego pisania może powstać książka, że to ma moc. Wiele osób mówiło mi, że nie da się stworzyć czegoś dłuższego w moim języku. A jednak, spełniło się jedno z moich największych marzeń. Obiturianci ujrzeli światło dzienne!
Wiem, że publikowałaś na łamach „Małego Formatu”, „Helikoptera” i „Wakatu”. Za każdym razem prezentowałaś bardzo oryginalny tekst. Jak reagowały zespoły redakcyjne? Już w tych tekstach widać pewne zaczątki stylu, który ujawnił się w Obituriantach. Proces przebijania się i bycia rozpoznawalną na rynku literackim był trudny, czy potraktowałaś go jako zabawę? Miałaś plan i konsekwentnie go realizowałaś bez względu na przeciwności?
Przez lata publikowania w czasopismach internetowych i papierowych wypracowałam sobie pewien luz. Nauczyłam się nie obrażać i przyjmować konstruktywną krytykę jako drogowskaz. Czułam, że to proces, że warto wysyłać teksty i stykać się z różnymi opiniami, jednocześnie nie pozbywając się swojego szalonego stylu. Reakcje były różne, na początku dużo moich tekstów odrzucano. Dzisiaj wiem, że trzeba realizować plan bez względu na przeciwności, nie ma innej drogi. Trzeba działać, nie zastanawiać się za dużo.
[...]
Jak pracuje się nad książką, która torpeduje konwencję realistyczną i przenosi czytelników w zupełnie inny świat?
Pracowałam w napięciu, ale z poczuciem, że znam postacie, które pojawiały się w tekście, jakbym miała po prostu je wypuścić. Gdy piszę, muszę czuć zapachy, kolory, smaki, bez tego nie mam do końca przekonania do historii. Wchodzę w stan zawieszenia, czasem mówię wymyślone nazwy na głos, by sprawdzić jak brzmią, dośpiewuję coś. Dużą rolę odegrała w moim pisaniu muzyka jako towarzyszące tło. To taka inspirująca i napędzająca magma melodii. Na przykład utwory Mr.Bungle, The Residents, Palais Schaumburg, Der Plan, Klausa Nomi, Estradasphere, Laurie Anderson, Björk, The Specials czy Micka Karna.
Obiturianci to nie jest opowieść osadzona w realiach historycznych, które zdradzają autobiograficzny rys Twojego projektu, wydaje się, że nie rozliczasz się w nim z własnymi traumami (to częsta strategia młodych pisarek i pisarzy). To nie jest tekst o awansie społecznym, traumatycznej historii, która kładzie się cieniem na Twoim życiu, nie jest to też powieść inicjacyjna, choć droga, jaką przebywa Ripert, kojarzy się z projektami literackimi, w których kategoria dorastania i formowania osobowości jest bardzo ważna. To bardzo intrygująca opowieść o życiu na własnych zasadach i o niezależności, o czym jeszcze?
To opowieść o kiszeniu się w samym sobie, jakby ogórasek był jedynym, bezpiecznym smakiem, o lęku przed bliskością, o wewnętrznym, kiszonym krytyku. Też o tym, że trzeba umrzeć, by się narodzić na nowo. I o śmiechu w różnych odsłonach. Wreszcie o klaunie, który odkrywa, że nie trzeba karać samego siebie, bombardować siebie kompleksami. To od niego zależy, czy podzieli się bogactwem swojej wyobraźni, która wcale nie musi mu zagrażać. Podoba mi się, że na rynku literackim w Polsce robi się więcej przestrzeni na prozę eksperymentalną, cechującą się swobodą wyobraźni. Chciałabym, żeby wydawnictwa przekonały się też do ilustracji, kolaży, autorskich grafik, które nie muszą być związane tylko z literaturą dla dzieci. Traktujmy szalone ilustracje i teksty najpoważniej, ryzykujmy. Nie bójmy się też wymyślonych słów! Bardzo cenię sobie ludzi, którzy rozmawiając ze mną o Obituriantach nie zasłaniają się słowem „surrealizm”, ale dociekają znaczenia Damy Pieskowej, Jarmarcznego Boksera, papierowych ludzi, Matrymonialnego Wariata z falowym zębem! Cieszę się, gdy czytelnicy mają własne skojarzenia, patrzą prosto w oczy Bebonom, są uważni, skupieni, gdy pozwalają żyć słowom na nowo. Każdy poznaje bohaterów Kiszonego Miasteczka po swojemu, a dzięki temu ja – jako autorka – mogę na to spojrzeć szerzej. Odpowiednia powaga to nie patos. Wierzę, że może nas to przenieść w całkiem nowe obszary rozmów i zbliżyć do siebie.
Płyniesz na pewnej fali, choć jej wir bywa niebezpieczny. Historia Riperta nie jest lukrowaną opowieścią o byciu klaunem. Pojawiają się w niej elementy znane nam z autopsji. Ty po prostu zmieniłaś dekoracje swojej opowieści, by zaprezentować różnorodne charaktery i ich losy. Powiedz, skąd pomysł, by akcja toczyła się w świecie zaludnionym przez klaunów? To niedoceniona profesja, która bywa wykorzystywana w popkulturze (To Stephena Kinga, Terrifier Damiena Leone). Twoi bohaterowie pozbawieni się sadystycznego rysu, choć nie cofają się przed zadaniem bólu i poświęceniem życia dla wyczynu. Bywają trawieni przez wstyd itd. Są tacy jak my, a jednak ze względu na swoją profesję bywają przechwytywani przez popkulturę i portretowani w sposób mało oryginalny. Skąd u Ciebie fascynacja klaunami i tym środowiskiem?
Pociągają mnie zjawiska i postacie niejednoznaczne, paradoksalne i konfliktowe. Klaun jest jak rekin. Boję się go, ale jednocześnie pociąga mnie jego charakter. Ma w sobie głębię tragikomizmu. Wychowałam się w latach dziewięćdziesiątych wśród rzeczy estetycznie klaunowatych. Jako nastolatka zachwycałam się filmami Felliniego, Jodorowsky’iego, Fassbindera, Bergmana, Antonioniego, Béla Tarra, Piny Bausch, uwielbiałam sztukę Schlemmera, ciekawił mnie László Moholy-Nagy, Giorgio de Chirico. Tam widzę sporo klaunowatości.
Przez to, że od zawsze mam radość z wywijania słowami, czuję się jak klauniara. Prowokuję, bawię się, poddaję nieustannej próbie język. Wszyscy bohaterowie, których wymyśliłam, nie biorą się znikąd. Widzę w osobach, które spotykam na co dzień, elementy Bebonów i Rydwanów. Ludzie są wielowymiarowi, mają w sobie różnorodny koloryt. Oczywiście przetwarzam i wyolbrzymiam to, co zauważyłam, ale fundamentem moich opowieści są osobliwości ludzkich zachowań, detale. Dlatego Bebonowie reprezentują lęki Riperta, głównego bohatera.
[...]