Wszystko śmieszne
Michał Trusewicz
W Pociesze rzeczy okrągłych Clemensa J. Setza przedmioty i ludzie przemierzają „najosobliwsze międzyświaty”. Nie nadświaty, nie zaświaty. Nie całkiem tu, nie całkiem tam. W tym samym królestwie odnajdują się również bohaterowie Obituriantów – powieściowego debiutu Weroniki Stencel.
Tęgi brzuchomówca Ripert, „doświadczony cyrkopumper”, wraz ze swoją lalką Muerty uciekają na pędzącej gazeli do Kiszonego Miasteczka, na zbliżające się Bebonarium, by wykonać finałowy numer z tężnią. Innymi słowy, Ripert od wielu lat ucieka przed samym sobą i brutalną, niegościnną rzeczywistością we własną wyobraźnię, w „miejsce wybitnych błaznów, uroczych nieudaczników i klaunów”, zaś Bebonarium to nic innego jak eskapistyczne Dionizje, „pokazy najgłupszych istot o pomieszanych tożsamościach”.
Ripert również wyobcowuje się ze świata zewnętrznego, wskakując w przestrzeń wewnętrzną. Ucieka od smutku, „który trzeba nawozić głupotą i szaleńczym śmiechem”. Rimbaudowskie „Ja to ktoś inny” zamienia się w Ripertowskie „Ja jest gdzie indziej” – klauniarskie „ja” ciągle się przemieszcza. Nieprzypadkowo Ripert para się brzuchomówstwem – źródło mowy także podlega decentracji i surrealistycznej relokacji.
W tym świecie panują proste zasady: Im więcej rozbrajającego śmiechu, tym większy i wstydliwszy lęk do zasłonięcia. Im więcej cyrkowych głupot, tym bliższy koniec. Śmierć – niczym milcząca inspicjentka – organizuje struktury klauniarskich przedstawień. Choć Bebonowie, mieszkańcy Kiszonego Miasteczka, robią wszystko, by ją unieważnić: „W tym miasteczku nie istnieje śmierć, nie jest tu wpuszczana, mile widziana, a wszelkie jej objawy są od razu skrywane lub szybko zasłaniane”. Mało tego, wyimaginowani znajomi Riperta „bardzo szybko się regenerują i błyskawicznie odradzają się w przeróżnych formach. Może też dlatego nigdy nie mówią o śmierci”.
Zatem Obiturianci to literacki spektakl zmiennokształtności. Kiszone Miasteczko powstało w błazeńskiej odpowiedzi na wzniosłość i grozę powodowane przeczuciem zbliżającej się śmierci. Innymi słowy – wobec nieuchronności końca Bebonowie wychodzą z siebie i wracają do początku. Podobnie czyni Ripert, kierując się w stronę wyobrażonych światów: „Rodzice pochwalili wycofanie Riperta, jego oddanie się w odmęty alternatywnych światów i przejawy głębokiego introwertyzmu”.
W kontekście zmiennokształtności zwracam uwagę na osobliwy język powieści Stencel. Dotyczy to chociażby metamorficzności pojęć. Przykładowo, „zakiszenie imaginacyjne” to forma sublimacji bądź wyparcia „trachundy”, czyli traumy. Z kolei „wrzeszczanda” to metoda zaprzeczania śmierci. Jak pisał Marshall McLuhan, „Język jest metaforą w tym sensie, że nie tylko przechowuje, lecz również przenosi doświadczenia z jednej formy w inną” – na przykład dzięki językowej zmiennokształtności lęk przed śmiercią zostaje owinięty w jaskrawą niepowagę, tak rzadką we współczesnej prozie stylu zerowego. Obiturianci proponują więc nietuzinkowe literacko sposoby mówienia o niewidzialnych urazach i ranach, o lękach, o społecznej alienacji czy poczuciu cielesnej odmienności.
Jeśli chodzi o literackie metody przedstawiania traum i próby jej opanowania, Obiturianci wypadają moim zdaniem ciekawiej niż na przykład Koniec Marty Hermanowicz, którego poetyka jest bardziej dosłowna, kliniczna, pozbawiona półcieni, przez co niezbyt subtelna, tak jak metafora sprzedaży domu na Końcu 10 i przeprowadzki na osiedle Przyszłości. Bohaterowie Obituriantów po schulzowsku bardziej starają się „dorosnąć do dzieciństwa”, by solipsystycznie uciekać w sztuczne raje, dlatego materia literacka tej powieści wiąże się bardziej z próbą (re)konstrukcji tych eskapistycznych, indywidualnych doświadczeń aniżeli z diagnozą wychodzenia z dziedziczonych traum. Obituriantom bliżej jest do niepoważnego realizmu Adama Kaczanowskiego (warto dodać, że autorów łączy zainteresowanie „klauniarskim” perfomansem literackim), strywializowanej bajkowości prozy poetyckiej Jakuba Kornhausera, depersonalizującej i percepcyjnie rozchwianej twórczości Zuzanny Bartoszek czy stylistycznej dezynwoltury Marty Kozłowskiej. Można dostrzec analogie również do gatunku artist’s novel, reprezentowanego chociażby przez Klasztor głupiego myślenia Szymona Wildsteina, wypełniony opisami nieistniejących artefaktów, zapętlających się w nonsensie przeczącym prawom fizyki.
Wyznaczone wyżej punkty na mapie literackiej mogą sugerować, że w pisarstwie Stencel dominuje przede wszystkim odważne światotwórstwo. I tak rzeczywiście jest. Niestety cierpi na tym dość skrótowo potraktowana fabuła. Na pierwszy plan wysuwają się niezliczone opowiastki-kaprysy. W Obituriantach intensywnie pracują mechanizmy uwiarygadniające, czyli wywołujące efekt realności przy jednoczesnym całkowitym zawieszeniu referencji. Stencel niekiedy korzysta z konwencjonalnego stylu narracji podróżniczej, przybliżając czytelniczkom całkowicie wymyślone krainy. To coś na kształt surrealistycznych itinerariów, w których pojawiają się liczne nonsensy i absurdy. Sporo miejsca poświęcono też quasi-etnograficznym opisom tradycji autochtonów Kiszonego Miasteczka. Narracja w Obituriantach jednocześnie kumuluje szczegóły i dąży do paranaukowej rzeczowości, co często stanowi źródło humoru. Zresztą wykorzystywanych tradycji gatunkowych jest zdecydowanie więcej – mamy więc też udziwnione utopie, wolterowskie powiastki filozoficzne czy swiftowskie nieskrępowane voyages imaginaires.
Dla Henriego Michaux, surrealisty, do którego Stencel jest chyba najbliżej pod względem metody literackiej, wymyślone krainy to États-tampons, powoływane do życia tylko po to, by nie cierpieć. W pewnym stopniu coś podobnego można wyczytać z powieści Stencel. Przecież wymyślone Kiszone Miasteczko to też jedno z wielu États-tampons – zatyczek, korków, opatrunków – które są przykładane do nietrwałej i brutalnej rzeczywistości, by ją osłabić, czy wręcz nad nią zapanować. W takim razie czym jest błazeństwo? Prewencją? Ekstazą? Chyba i tym, i tym – klauni bowiem porywają do sztucznych rajów.
I we światotwórstwie, i w aluzjach literackich, i w metamorficzności pojęć wyjętych ze słownika psychoanalizy – wszędzie pojawia się nieobliczalny humor. Deformujący, nicujący paradoksalny, czasem też znieważający czy kryptonimujący. Nie oszczędzono nawet imion głównych bohaterów – Riper to tak naprawdę rest-in-peacer, R.I.P.-er, a może Jack the Ripper? Czy Muerta to bardziej laleczka voodoo, czy meksykańska calavera de alfeñique z cukrową główką, przygotowywana na Día de Muertos, czy może tajemniczy obiekt znaleziony w rupieciarni Hansa Bellmera? Humor bywa również intertekstualny – np. popisowy numer z tężnią, przygotowywany według zasady, że „spektakl się odbędzie w sposób tragiczny, stwardniały, bez żadnych miękkości”, to przecież element wyjęty z teatru okrucieństwa Antonina Artauda, wykrzywiony w paroksyzmie śmieszności i groteski.
Język powieści obraca się w dość odważnym rejestrze – słowotwórcza inwencja sięga wręcz fanfaronady, zaś purnonsensowe skojarzenia zbliżają tekst do improwizowanych makabresek. Zresztą sam Riper wydaje się być postacią z uniwersum Rolanda Topora – Księżniczka Angina, pilna uczennica chichozofii, mogłaby nauczyć klauna, że stopnie wiedzy to tak naprawdę stopnie wyobraźni. Gramatyka jest „schichoczała”, zaś zasady ulegają „przepychandzie”. Fleksja u Stencel jest naprawdę flexible, elastyczna, rozciągliwa, ale też – kiedy trzeba – przykurczona, zmrożona, zgrubiała, wulgarna. Dzięki takiej plastyczności bohaterowie Obituriantów mogą się w pełni „wyjęzyczyć”.
Powieść Obiturianci Weroniki Stencel to komediancki spektakl, klauniarska burleska, gdzie poprzez groteskowy humor w „najosobliwszych międzyświatach” oswaja się lęk przed śmiercią. W Kiszonym Miasteczku absurd staje się strategią przetrwania. Ale nie wszystko da się obśmiać. Nie wszystko można przykryć „miękaladą”, „miękoczuciem” i „miękotrybem” – jak chciał to uczynić klaun Zamshelli, który wiedząc, że „na ciałach dzieciaków wyrośnie jeszcze wiele zgnieceń”, obejmował place zabaw swoim zamszowym ramieniem. I właśnie w takich momentach klęski wyłaniają się tytułowi Obiturianci, stwory żyjące w poślizgnięciach, niedopowiedzeniach, przygnębieniu, w kolejnym „międzyświecie”, od rezygnacji do kolejnej błazenady. Obiturianci wyłażą na wierzch razem z prawdą, że każde Bebonarium ma swój bolesny koniec. Et in Kiszone Miasteczko ego. Obiturianci to w brawurowy sposób ograne memento mori, choć śmierci żaden klaun koniec końców nie ogrywa. Ba-dum-tss.