Co po socjologu w czasie marnym?
Danuta Ulicka
W tej książce najczęściej używanym słowem jest pamięć. Od tytułu poczynając, na każdej niemal stronie pojawia się „pamiętam”, rzadziej „nie pamiętam” lub „zapomniałam”. Pamięć i jej naturalna druga strona, zapominanie, rozciągają się na czas „dotkliwy”, jak go określił Czesław Miłosz w Świadectwie poezji. W książce Barbary Szackiej ów czas spina klamra Katynia i Smoleńska. Nie trzeba dopowiadać, jak dramatyczne wydarzenia go wypełniały.
Życie i pamięć w mrocznych czasach to nie zwyczajna wspomnieniowa autobiografia. Mimo pierwszoosobowej narracji jest w istocie ukrytym dialogiem, przypominającym Mój wiek Wata. Interlokutorką Szackiej była Ellen Hinsey, amerykańska poetka i publicystka zainteresowana polityczno-historyczną problematyką Europy Środkowej i Wschodniej, autorka wywiadu-rzeki z Tomasem Venclową Magnetyczna północ. Poznały się w Warszawie w kwietniu 2015 roku. Hinsey prowadziła wtedy badania nad Zbrodnią Katyńską i katastrofą samolotu Tu-154 pod Smoleńskiem. Poprosiła Barbarę Szacką, której ojciec został zamordowany przez NKWD, o spotkanie, przeprowadziła z nią rozmowę i zaproponowała dalszą współpracę. Tak powstawała książka łącząca ze sobą, jak pisze sama Szacka, to, co prywatne, z tym, co publiczne, świadectwo „pojedynczej osoby, która wskutek różnych przypadków i dokonywanych wyborów znalazła się w takim, a nie innym miejscu i spotkała takich, a nie innych ludzi”. Bez Ellen Hinsey, która książkę poprzedziła wstępem, parafrazującym jej tytuł, Pamięć w mrocznych czasach, opowieść Szackiej by nie powstała, a już na pewno nie powstałoby Postscriptum, wyjaśniające sprawę katyńską. Sama Szacka – jak Wat bez pomocy Miłosza – nie była zdolna tej pamięci przekazać. Dopiero po rozmowach z Hinsey zobiektywizowała własne doświadczenie i rzetelnie je udokumentowała.
Koincydentalność historii osobistej jest w całej opowieści równoważona doświadczeniem historyka i socjologa. Szacka, zainspirowana studiami nad świadomością historyczną zainicjowanymi przez promotorkę jej magisterium, Ninę Assorodobraj, w której katedrze potem pracowała, prowadziła rozległe badania empiryczne poświęcone tej problematyce. Wychowana w tradycji Emile’a Durkheima i Maurice’a Halbwascha oraz Stefana Czarnowskiego (Assorodobraj doktoryzowała się pod jego opieką w 1935 roku) kierowała w latach 1964/65, 1977 i 1988 trzema dużymi projektami dotyczącymi sposobów postrzegania bohaterów i wydarzeń historycznych w różnych warstwach społecznych oraz roli, jaką w ich kształtowaniu odgrywa aktualna polityka i ruchy społeczne. Badania miały charakter ankietowy, ankiety wymagały wnikliwego opracowania korelującego wiele parametrów, ale wnioski dotyczyły kwestii najogólniejszych: cyrkulujących w zbiorowej historii, powtarzających się wzorów zapamiętywania przeszłości, które wspólnota aktywizuje zależnie od otaczającej teraźniejszości, by ją legitymizować.
Dziś takie badania nazywa się memory studies. Mają różne formy, od historii oralnej po epigenetykę. Są niezwykle rozpowszechnione, a nawet już spauperyzowane (badaczka pisze o ich „światowym boomie”, a w artykule opublikowanym w 2012 roku o modach w naukach społecznych). Szacka była ich pionierką. Jej monografia z 1973 roku nie mogła jednak się ukazać, za mocne były wyniki 12 855 ankiet (dodam, bo to także przyczynek do historii nauki lub historii szaleństwa: co wymagało przyklejenia do kopert adresowanych do 25 710 adresatów 38 565 znaczków), z których uczona wydobyła stosunek obywateli do przeszłości: zaborów, wojen, systemu komunistycznego, odkrywając pod pokładami pamięci – tożsamość narodową Polaków. Książka została wydana dopiero dziesięć lat później jako Przeszłość w świadomości inteligencji polskiej, w niszowych Wydawnictwach UW, w oszałamiającym nakładzie 300 egzemplarzy. I tak za prekursorów pamięciologii uchodzą Aleida i Jan Assmannowie, których główne rozprawy (Zeit und Tradition, Pamięć kulturowa) wyszły odpowiednio w 1999 i 1992 roku. W nauce polskiej Szacką wyprzedził chyba tylko Krzysztof Pomian z Przeszłością jako przedmiotem wiary z 1968 roku. Podobnie jak on, Szacka jest przekonana, że „badania obrazów przeszłości danej zbiorowości nie są jedynie badaniami pamięci zbiorowej, ale są również i może przede wszystkim badaniami aktualnych potrzeb, nastrojów społecznych i politycznych zaszyfrowanych w sporach o przeszłość”. O tym wymiarze czasu byłego dokonanego światowa pamięciologia po trosze zapomniała. Szacka wyniosła to przekonanie z artykułu Niny Assorodobraj Żywa historia z 1963 roku. Umożliwiło jej zrozumienie własnego doświadczenia historycznego: zamordowania ojca w Katyniu, wymazywania i fałszowania pamięci o zbrodni i powolnego jej przywracania.
Dar nadania jednostkowemu przeżyciu wymiaru historyczno-socjologicznego jest w tej książce najbardziej poruszający. Barbara Szacka opowiada swoje życie, w którym praca naukowa splotła się z biografią kształtowaną przez wielką historię, w dwóch skalach i dwóch tonacjach. Skala prywatna zaczyna się w Kaliszu, w bajkowym, jak pisze, czasie dzieciństwa i zapamiętanym smaku andrutów – tych „jedynych na świecie kaliskich andrutów wypiekanych od początku XIX wieku”, które dziś znajdują się na europejskiej liście produktów regionalnych. Pamięci smaków towarzyszy pamięć rzeczy: przejażdżek „linijką” w uzdrowiskach, fascynującego obrzędu prania na metalowej tarze w drewnianej balii. Zatarte lub mgliste wspomnienia skupiają się jednak głównie na rodzicach, ich pochodzeniu („Ona była Zofią Chmielińską z tymi mitycznymi »karmazynami w rodzie«, on Wojciechem Plewniakiem z chłopskimi przodkami z Galicji”, pisze z nostalgią, ale i nieskrywanym humorem), dziejach ich związku tragicznie przerwanego internowaniem ojca w Kozielsku. Opowieść toczy się w tradycyjnym trybie genealogii rodzinnej, chronologicznie i wstrzemięźliwie, wspierana dokumentami odnalezionymi w archiwach, fotografiami i cudzą, przekazaną pamięcią bliższych i dalszych krewnych. Tylko pojedyncze zdania („pamiętam dwie blizny na jego [ojca] ciele” po ranie odniesionej w 1915 roku w służbie w Legionach Polskich) czy przytoczony in extenso ostatni list od niego, który przyszedł w grudniu 1939 roku z „miasta Kozielsk, Okręg Smoleński, jaszczyk pocztowy 12”) sygnalizują wciąż trwałe emocje.
Opowieść prywatną o przedwojennym rodzicielskim domu wypełniają liczne fakty należące do pamięci społecznej o zaangażowaniu ojca i matki w aktywność prowspólnotową, typową dla inteligencji liberalno-demokratycznej, centrolewicowej lub jawnie lewicowej: „Pamiętam, jak w ostatnich latach przed wojną, kiedy w Polsce narastał antysemityzm i mnożyły się plakaty z hasłem »Nie kupuj u Żyda«, ojciec kazał nam kupować materiały piśmienne wyłącznie w sklepiku pewnej Żydówki”. Jak bardzo znamienna była w tym środowisku taka postawa, świadczą wileńskie wspomnienia córki Manfreda Kridla, Elisabeth Valkenier, której matka wytwornie ubrana, demonstracyjnie robiła codzienne zakupy w żydowskich sklepikach, a endeccy pałkarze nie śmieli jej tknąć.
Jeśli wyrasta się w takim domu, wśród takich ludzi (do przyjaciół ojca należał generał Michał Karaszewicz-Tokarzewski, stały gość w kaliskim gnieździe), pod opieką takich rodziców (Szacka wspomina, że tylko raz została skarcona, iż jako dziewczynka nie powinna czegoś robić i uznała to za „czysty idiotyzm”, a trzeba dodać, że ojciec był jednym z autorów listu skierowanego do „Wiadomości Literackich” z wyrazami szacunku dla Tadeusza Boya-Żeleńskiego za „śmiałą i męską akcję publicystyczną” w walce o prawa kobiet), jeśli przyszło przeżyć tułaczkę wojenną, powstanie warszawskie, konspiracyjne harcerstwo, wymazywanie z historii zbrodni NKWD, których ofiarami byli także inni kaliscy znajomi i przyjaciele ojca, to nabywa się odporności na dalsze życie. „W moim pokoleniu nie było traum. Traktowano ból i cierpienie jako nieodłączny i naturalny składnik ludzkiego życia”. Pracę żałoby każdy przechodził indywidualnie: „Ran się nie rozgrzebuje i każdy po swojemu musi dbać o to, aby nie otwierać zasklepiających je blizn”.
Również opowieść o latach po 1945 Szacka prowadzi w dwóch skalach i dwóch tonacjach. Skala makrohistorii, kiedy kończyła szkołę średnią i rozpoczynała w 1948 roku studia na Uniwersytecie Warszawskim, gdy nauczano jeszcze według przedwojennego programu, a potem lata nauki i pracy wraz z takimi uczonymi, jak wymieniona już Nina Assordobraj, Maria i Stanisław Ossowscy, Tadeusz Kotarbiński, Władysław Tatarkiewicz, pozwoliły przetrwać stalinizm w intelektualnie niezdeformowanej postaci – pomimo środowiskowego przymusu wstąpienia do ZMP – a w latach „odwilży” brać udział w dyskusjach Klubu Krzywego Koła, uczestniczyć w wiecu na Politechnice 28 czerwca 1956 roku, przeżyć Marzec 1968, obserwować narastającą opozycję od 1970 roku po Solidarność. Tę makrohistorię Szacka referuje oszczędnie, by skupić się na dziejach socjologii na UW i w PAN. Jej książkę można czytać także jako studium z historii polskich nauk społecznych uwikłanych w politykę i ideologię, studium tyleż przeglądowe, ile prywatne. Chciałoby się powiedzieć: to studium życia na miarę socjologii.
Najciekawszy dla mnie (ze względu i na moje studenckie lata 70., i czasy dzisiejsze) jest w nim przypadek marksizmu – odczarowanego. Wspominając swoje doświadczenia studentki, autorka najpierw przypomina ówczesne zdumienie, że „marksizm cieszy się uznaniem i jest traktowany poważnie przez wszystkich wykładowców socjologii”, a ona nic o nim nie wie. Postanawia więc uzupełnić wiedzę, wybierając wykład Żanny Komarowej „Materializm historyczny”. Ten wykład znanej skądinąd polskiej i radzieckiej działaczki komunistycznej nie tylko nie pozostawił śladu w jej pamięci, ale zgoła został z niej wyparty. W pamięci zachował się inny obraz wkraczania marksizmu na uczelnię, związany z powołaniem katedry Materializmu Dialektycznego i Historycznego objętej przez komunistycznego (naonczas) filozofa, Adama Schaffa.
Szacka przyznaje, że „rozbieżność pamięci i faktów” zaskoczyła ją „w planie osobistym”, natomiast „nie zdziwiła jako badaczki pamięci społecznej”. I w tym przypadku ponownie gmatwa się splot okoliczności wielkohistorycznych z osobistymi. Połączona małżeństwem z Jerzym Szackim, członkiem PZPR, który doktoryzował się w 1959 roku u Bronisława Baczki, a od 1968 roku kierował Zakładem Historii i Myśli Społecznej w Instytucie Socjologii UW, współpracując z Warszawską Szkołą Historyków Idei i z wiedeńskim Instytutem Nauk o Człowieku, miała styczność z marksizmem odległym od „czerwonego komunizmu”. Z perspektywy nie tylko więzi małżeńskich, ale i ludzi, którzy przewijali się przez dom i życie Szackich, filozofia Marksa rzeczywiście była poważną propozycją intelektualną (z humorem wspomina, że przekonywała do tego Nina Assordobraj, gdy na seminarium omawiano sławetną broszurę Stalina Marksizm a zagadnienia językoznawstwa, stawiając przebiegłe pytanie, co jeszcze poza językiem, któremu Stalin przypisał pozaklasowość, może mieć w społeczeństwie taki status, sama zaś zwraca uwagę – za socjologami amerykańskimi – że Stalin był jednym z najwcześniejszych autorów definicji narodu).
Chichot historii, absurdy, powroty tragedii w postaci farsy. Na co Barbara Szacka jest bardzo wrażliwa? Wielokrotnie wysyła takie sygnały, na przykład w lapidarnej informacji, że Stanisław Kociołek, odpowiedzialny za przyzwolenie na strzelanie w grudniu 1970 roku do gdańskich stoczniowców, był absolwentem warszawskiej socjologii. Albo w przywołanej odpowiedzi Henryka Hollanda, dlaczego był na pogrzebie Pawła Beylina: „ponieważ Paweł Beylin umarł”. Czy we wspomnieniu męża i Kołakowskiego o wizycie w Moskwie w 1950 lub 1951 roku w celu zapoznania się „z tą [marksistowską] filozofią u źródła”: gdy
niejaki „docent Kutasow” wygłosił referat o filozofii burżuazyjnej i „burżuazyjnym filozofie”, którego nazwał „Grusel” (chodziło tu o Husserla), „Kroński zemdlał. Baczko z Kołakowskim wynieśli go z sali, a Nina Assorodobraj (…) wyszła”. Rzecz jednak przede wszystkim w tym, że wśród znajomych i przyjaciół Szackich znaleźli się nie tylko wspomniani nauczyciele, ale także Witold Kula, Bronisław Geremek, Karol Modzelewski, Jacek Kuroń, Leszek Kołakowski, Jerzy Jedlicki – ludzie pokrewni intelektualnie i ideowo rodzicom Barbary Szackiej. Z perspektywy ich działalności marksizm nie- i antyoficjalny, zwany rewizjonistycznym, był właśnie rzetelną propozycją intelektualną.
Jest znamienne, że gdy Szacka wspiera własną pamięć o makrohistorii, to bardzo często sięga do rozmów Karola Modzelewskiego i Andrzeja Werblana (Modzelewski – Werblan. Polska Ludowa; rozmowy przeprowadził Robert Walenciak, 2017), które obszernie cytuje. W tych rozmowach marksizm również został odczarowany. Nawet jednak do tych makrohistorycznych rozważań Barbara Szacka wprowadzą prywatną mikrohistorię. O kupowaniu wynalezionej przez Geremka zrujnowanej chałupy, zwanej dziś „daczą”, w Dzbądzku i jej remoncie. O działalności w Kole Przyjaciół Karagandy i wycieczce do tamtego regionu, przy okazji dając wgląd w sięgające początku XIX wieku dzieje relacji polsko-kazachskich. O pobycie w Minneapolis, gdzie mąż uzyskał stypendium, w którym „największych wrażeń dostarczył (…) nie krajobraz, ale różnorodność spotykanych w umywalkach kranów, które były odkręcane na rozmaite sposoby, niekiedy tak zawiłe, że sprawienie, aby z nich popłynęła woda, stawało się nieosiągalne”.
Te mikrohistorie również reprezentują historię wielką, przez duże H i mogą być czytane jako przyczynki do historii polskiej inteligencji. Ostatnia, z kranami umywalkowymi, bardzo przypomina wspomnienia profesor Teresy Hołówki z pierwszej amerykańskiej wyprawy, Delicje ciotki Dee. Tyle że tam chodziło o spuszczenie wody. Sploty małej i wielkiej historii, przepuszczenie tej wielkiej przez filtr indywidualnej pamięci „pojedynczej osoby”, mozaikowość narracji Barbary Szackiej, anegdoty z czasów PRL-u („Idąc do fryzjera, można było od niego powrócić nie tylko z modną fryzurą, ale i z mięsem na najbliższe obiady, bo akurat wpadła tam »baba z cielęciną«”) ożywiają i moją pamięć. Gdy Szacka wspomina „wyrób czekoladopodobny, opakowanie zastępcze”, to ja dodaję: na jego bocznej części znajdował się napis: „I w kryzysie nie damy się”. Do dziś nie wiem, czy transakcentacja była przypadkowa, czy zamierzona gwoli parodii.