Nie tylko represje i opór

Z profesorem Dariuszem Jaroszem rozmawiają Andrzej Skalimowski i Michał Przeperski

Dariusz Jarosz / Fot. Krzysztof Dubiel

Dariusz Jarosz / Fot. Krzysztof Dubiel

(...) Zajmował się pan badaniami dziejów kolektywizacji polskiej wsi. Chłopi, wielka niemowa historii, nie pisali pamiętników, a i nikt nie przeprowadzał z nimi wywiadów. Na ile polityczna decyzja o kolektywizacji uświadomiła chłopom ich polityczność, że ich życie i los zależą od polityki?

W okresie kolektywizacji polityka była do tego stopnia antychłopska, że chłopi instynktownie zrozumieli, iż gra nie toczy się o ich sytuację materialną, lecz o ich funkcjonowanie jako grupy społecznej w ogóle. Gdy czytamy zachowane dramatyczne listy chłopskie do władz centralnych, zauważamy przerażenie faktem, że zostaną pozbawieni ziemi, stanowiącej fundament kultury chłopskiej. Poczuły to także chłopki. Niesamowite jest bowiem to, że w okresie stalinizmu opór przeciwko kolektywizacji ma swoją płeć. To głównie kobiety manifestacyjnie występowały przeciwko tworzeniu gospodarstw uspołecznionych. Podobnie zresztą było w ZSRR w początku lat trzydziestych, a później także m.in. w Bułgarii. W tym sensie konieczność ustosunkowania się do polityki stanowiła efekt kolektywizacji. Ale przykład chłopów pokazuje, że stosunek do władzy był zróżnicowany, w zależności od elementu polityki. Byli oni przeciwko kolektywizacji, ale nie protestowali przeciwko polityce oświatowej czy kulturalnej. Owszem, nie bardzo chcieli czytać literaturę socrealistyczną, ale cieszyli się z budowy w ich wsi biblioteki, czy z tego, że dzieciom chłopskim łatwiej było dostać się do liceum lub skończyć studia.

Konsekwencją kolektywizacji i powojennej industrializacji była migracja mieszkańców wsi i ruralizacja miast. W jaki sposób ten proces wpłynął na krajobraz polskich miast? 

Zasadniczo, nie tylko zresztą na krajobraz miast, ale i na kształt miejskiej obyczajowości. W latach 1951—1955 ze wsi do miast przeniosło się na stałe 1,8 mln osób. To musiało zmienić miasto np. w sensie językowym, bo w rozumieniu dużej części tych migrantów „miejska” poprawność językowa wymagała posługiwania się zwrotami rodem z propagandowej polszczyzny obecnej w gazetach. Przekształcenia miejskiej przestrzeni w latach pięćdziesiątych widać przede wszystkim w sposobach zagospodarowywania mieszkań. Mieszkania wychodźców ze wsi były urządzane podobnie jak na wsi – nawet w dwupokojowych lokalach starano się urządzić tzw. białą izbę, mającą pokazywać dostatek domu. To wzorzec chłopski: miejsce odświętne, tam się je niedzielny obiad, przyjmuje rodzinę. Kolejnym elementem związanym z „chłopskością” polskich miast w tym okresie był sposób traktowania kuchni. Na wsi przyjmowano w niej sąsiadów, tam koncentrowało się życie rodzinne. Próbowano to robić w kuchniach w nowych „blokach”, co zważywszy na ich wielkość, bywało przedsięwzięciem karkołomnym. Również wiele zjawisk patologicznych w przestrzeni miejskiej lat pięćdziesiątych, choćby alkoholizm, można wiązać z pojawieniem się w mieście ogromnych mas młodzieży wiejskiej. Z drugiej strony warto jednak pamiętać, że z perspektywy tych młodych ludzi otrzymanie miejsca w hotelu robotniczym w Nowej Hucie, w sali kilkudziesięcioosobowej z jednym kranem z zimną wodą, było awansem w stosunku do tego, czego wielu z nich doświadczyło na wsi. Tak było, choć dziś brzmi to wręcz niewiarygodnie, a w istocie obnaża nasz brak wiedzy na temat realiów społecznych wsi w Drugiej Rzeczypospolitej. 

Ale też chyba zmieniało się to z biegiem czasu? W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych powstawały przecież blokowiska wielkopłytowe, które w równym stopniu zmieniły krajobraz miast jak osiedla stalinowskie.

Jeśli weźmiemy pod uwagę ruchliwość przestrzenną Polaków w całym okresie PRL, mieliśmy dwie największe fale migracji ze wsi do miasta. Pierwszą przyniosły lata pięćdziesiąte, a drugą, liczącą również prawie dwa miliony osób, okres 1976—1980. Problem porównania tych dwóch migracji jest jeszcze przed nami. (...)