Literaturoznawstwo jest po to, by uczyć myślenia

Z profesor Danutą Ulicką rozmawia Jagoda Wierzejska

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

Jakie było intelektualne i instytucjonalne zaplecze projektu Wiek teorii. Sto lat nowoczesnego literaturoznawstwa polskiego?

 Zapleczem intelektualnym projektu była irytacja – na samą siebie i kolegów, którzy tworzyli polskie literaturoznawstwo. Irytacja, że w świecie istnieje jako początkowa, fundamentalna, do dziś nieprzekroczona i niepokonana teoria rosyjska, a także teoria czeska. Nikt natomiast nie wspomina o teorii polskiej. Kiedy dotarło do mnie, że większość życia naukowego poświęcam na tłumaczenie, omawianie i popularyzowanie teoretyków rosyjskich i czeskich, pomyślałam, że jest tu zasadnicza nierównowaga. O nas nie piszą nawet zaprzyjaźnieni i dobrze znający nasze prace slawiści – amerykańscy, niemieccy, francuscy. Próbowałam zrozumieć, dlaczego tak się stało? Być może moja odpowiedź na to pytanie nie jest jedyną możliwą, ale innej nie znam. Wtedy, kiedy kształtował się kanon literaturoznawstwa teoretycznego po drugiej wojnie światowej, my milczeliśmy. Kanon tworzyli emigranci, przede wszystkim rosyjscy i czescy, którzy zadbali o upowszechnienie – zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych – swoich odkryć z pierwszych trzech dziesięcioleci XX wieku, czyli tego, co nazywamy umownie formalizmem rosyjskim i strukturalizmem czesko-słowackim. Polscy emigranci ze świetnym zapleczem teoretycznym, na przykład Manfred Kridl związany z Columbia University, również pisali o teorii rosyjskiej i czeskiej, nie o polskiej. Trwało to przez następne pół wieku: Wiktor Weintraub, Stanisław Barańczak słowem o polskiej teorii nie wspomnieli. W „Kulturze” paryskiej nie było dla niej miejsca. Gdy kanon został ukształtowany i przypieczętowany monografią Victora Erlicha Russian Formalism: History and Doctrine z 1955 roku, to zaraz potem ożywiło się zainteresowanie teorią – głównie rosyjską – we Francji. Dwójka emigrantów, którzy zdecydowali się zostać w Paryżu, Tzvetan Todorov i Julia Kristeva, zaczęli Francuzów informować o formalizmie rosyjskim i Bachtinie, a Francuzi się zachwycili. Były to lata sześćdziesiąte. Todorov zrobił antologię rosyjskiego formalizmu, Kristeva spopularyzowała Bachtina, następnie te koncepcje trafiły do Niemiec i Wielkiej Brytanii, a w końcu wróciły do Stanów. Wtedy też nastąpiła druga fala emigracji rosyjskiej i czeskiej. Należeli do niej tacy ludzie, jak Lubomír Doležel w Kanadzie lub emigranci rosyjscy tworzący w Izraelu środowisko semiotyczne. Oni bardzo dbali o utrwalenie obrazu wyjątkowego nowoczesnego literaturoznawstwa rosyjskiego i czeskiego. A emigracja polska nadal milczała. Nazywam tę emigrację „małą”, nie tylko dlatego, że była mniej liczna niż rosyjska i czesko-słowacka, lecz również z uwagi na owo milczenie. Rzeczywistość emigracyjną trochę równoważyła szczególna sytuacja w Polsce, trwająca do 1989 roku. Z powodu większych swobód w porównaniu z innymi krajami bloku wschodniego Polska była swoistym repozytorium literaturoznawczym dla humanistów z Europy Środkowej i Wschodniej, ponadto krajowi literaturoznawcy potrafili przyciągać świat, przede wszystkim dzięki swojemu największemu ambasadorowi, czyli Romanowi Jakobsonowi. Jakobson jako jedyny pokazywał polską myśl literaturoznawczą światu. Był zaprzyjaźniony z Marią Renatą Mayenową. We dwoje potrafili organizować przedsięwzięcia, dzisiaj – wydaje się – niemożliwe do zorganizowania, na przykład pierwszą Międzynarodową Konferencję Poetyki w Warszawie w 1960 roku, która zgromadziła uczonych z dwunastu krajów – największe osobistości strukturalistyczne, semiotyczne i fenomenologiczne. A przecież wszystko odbywało się korespondencyjnie. Nawet telefon był luksusem! W Polsce realizowano też projekty, które przyciągały badaczy z regionu, takie jak „Słowiańska Metryka Porównawcza” Lucylli Pszczołowskiej (i innych) w Instytucie Badań Literackich. Siła przyciągania tego zespołu, bezprecedensowego w skali świata, była nie tylko intelektualna, lecz również pragmatyczna. Uczestnicy dostawali służbowe wizy na służbowe paszporty i mogli trzy-cztery dni pobyć w Warszawie, w IBL-u, gdzie – jak mówił Michał Głowiński – znajdowała się najlepsza biblioteka literaturoznawcza od Odry po Władywostok, bo uczeni z różnych krajów przysyłali tam swoje książki za darmo. Jak powiedziałam, fakt, że byliśmy owym repozytorium i mogliśmy gościć największe osobistości literaturoznawcze, w pewnym stopniu rekompensował nieobecność literaturoznawstwa polskiego w kanonie światowym. Ale z pewnością nie w pełni. Uznałam zatem, że najwyższy czas pokazać światu Polish Theory. Złożyłam grant do Narodowego Centrum Nauki i szczęściem został przyznany.

Jak zbudowałaś zespół wykonujący projekt? Tworzą go głównie młodzi badacze, co koresponduje z młodym wiekiem inicjatorów polskiego literaturoznawstwa.

Praca powstała – z jednym wyjątkiem – w zespole Zakładu Poetyki, Teorii Literatury i Metodologii Badań Literackich Instytutu Literatury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Zakład ten dziedziczy historię polskiego literaturoznawstwa od jego początków. Po pierwsze, pod pierwotną nazwą Katedra Teorii Literatury stworzył go w 1955 roku Kazimierz Budzyk, który był jednym z uczestników rewolucji naukowej młodych i jednym z czterech najważniejszych członków Warszawskiego Koła Polonistów. To ważne, bo dyscyplina, jaką jest literaturoznawstwo, rodziła się wśród młodzieży, w kołach studenckich, a te szybko stały się antyinstytucjonalnymi instytucjami, ponieważ były wymierzone w zatęchłe uniwersytety, tradycyjne nauczanie akademickie i pozytywistycznie rozumianą historię literatury, której młodzi przeciwstawiali nowoczesne literaturoznawstwo teoretyczne. Po drugie, uczniami Budzyka byli nasi mistrzowie: Aleksandra Okopień-Sławińska, Janusz Sławiński, Michał Głowiński, Teresa Kostkiewiczowa, ludzie, którzy po wojnie – kontynuując schedę przedwojenną poprzez podręczniki czy Słownik terminów literackich – budowali instytucjonalne już podstawy dyscypliny. Dalsze dziedziczenie tej historii to Marzec 1968 roku, gdy mistrzowie po kolei tracili pracę na Uniwersytecie Warszawskim, we wspomnianej katedrze. Nastąpił wtedy symboliczny rozłam wzdłuż ulicy Oboźnej na jedynie słuszne literaturoznawstwo w gmachu Polonistyki UW i opozycyjne w Pałacu Staszica. Zespół, który tworzył Wiek teorii, to ludzie znający tę historię i poczuwający się do odpowiedzialności za pamięć o niej. Okazało się, że ich kompetencje wystarczają, żeby zagospodarować to, co w moim przekonaniu było najistotniejsze przez sto lat polskiego literaturoznawstwa i co nazwałam tematami kulturowymi. Udało się zatem znaleźć i ludzi, i tematy. Praca bywała trudna, ale towarzyszyło jej autentyczne zaangażowanie. Na wielu konferencjach występowaliśmy razem, w ramach jednego panelu, by opowiedzieć światu, czym było i jest literaturoznawstwo polskie. Dzięki temu dowiedziało się o nim parę osób jeszcze przed wydaniem pracy. W jednym z ostatnich numerów „Poetics Today” cytowani są już polscy uczeni. Trochę się zatem wydarzyło przez siedem lat realizacji projektu. A jego zwieńczeniem są monografia i dwa tomy antologii.

Monografia ma bardzo atrakcyjną formę, jest w niej dużo zdjęć. To jeden ze sposobów przedstawienia dziejów literaturoznawstwa polskiego wespół ze zdarzeniami literackimi i społeczno-politycznymi, a nade wszystko wespół z losami uczonych. Takie założenie przyświeca też przełożonemu i opracowanemu przez ciebie zbiorowi wspomnień, listów i wierszy Romana Jakobsona, wydanemu w tym roku. Jakie są najbardziej uderzające przejawy tego, że geografia literaturoznawstwa w tej części kontynentu to jednocześnie geografia antropomorficzna i polityczna?

Chciałam stworzyć mapę literaturoznawstwa polskiego z ludzkimi twarzami. Lata temu przeczytałam u Wernera Heisenberga, że naukę tworzą ludzie. Bardzo mi to zapadło w pamięć. Nauka to nie idejki, które przechadzają się w Platońskich zaświatach, tylko żywi ludzie, którzy spotykają się ze sobą, lubią się. Stąd w monografii podrozdział Kręgi zażyłości – czasami zażyłości bardzo głębokich, miłosnych i małżeńskich! To casus na przykład Jakobsona. Dużo by opowiadać o jego miłości do Elsy Triolet, w której kochał się również Wiktor Szkłowski i która wybrała właśnie Szkłowskiego, podczas gdy Jakobson pisał do niej wiersze miłosne. A zatem naukę tworzą ludzie, którzy mają określone biografie, pozycje w świecie przyjaciół i rodziny oraz w świecie społecznym i politycznym. Mają też poglądy. Opowiadając się za jakimś sposobem myślenia w literaturoznawstwie, angażują się w znacznie szersze sprawy społeczno-polityczne. To ich sposób odpowiedzi na Wielką Historię; ich życiorysy są tak bardzo w Historię wpisane, że trudno oddzielić losy osobiste od losów, które zgotowała Historia. Na owo splątanie mamy piękne polskie słowo: żmut. Nie ma powodu, aby go rozplątywać; jest powód, aby go pokazać, bo to żmut jest atrakcyjny, nie same prądy metodologiczne, tylko ich zlokalizowanie, usytuowanie oraz stojący za nimi ludzie. Zdjęcia są tego najlepszym dowodem. W monografii pełnią funkcję komentarza, nie ozdoby. Pochodzą z różnych miejsc, ale przede wszystkim z archiwów domowych. Jesteśmy bardzo wdzięczni osobom, które wygrzebywały je ze starych albumów na pawlaczach, choć nierzadko trudno im było tego dokonać. Ostatecznie zdjęć był ogrom. Pomyśleliśmy, że moglibyśmy zrobić album fotograficzny pod tytułem Wiek teorii. Te fotografie są różne, ale zwrócę uwagę na dwie, bo dla mnie są kwintesencją literaturoznawstwa. Pierwsza to zdjęcie Aleksandry Okopień-Sławińskiej z Kazimierzem Budzykiem w Pradze. Jak powiedziałam, Budzyk to jedna z najważniejszych person w Warszawskim Kole Polonistów, gdzie się rodziło polskie literaturoznawstwo teoretyczne, a Aleksandra Okopień-Sławińska i Janusz Sławiński to twórcy powojennej dyscypliny, kontynuującej dzieło Budzyka. Skąd zdjęcie w Pradze? Gdy Aleksandra i Janusz wzięli ślub, Budzyk w prezencie zaprosił ich na wycieczkę do Pragi. Współpracował przecież z Praskim Kołem Lingwistycznym, był tam tłumaczony, więc nowożeńców musiał zabrać właśnie do Pragi! Potem Janusz przygotował zbiór pism Jana Mukařovskiego z Koła Praskiego… Zdjęcie oddaje te wszystkie sprawy. Ale są też fotografie dramatyczne, jak druga, o której chcę opowiedzieć. To krótki liścik z 1936 roku studentów UW do Wacława Borowego – dyrektora biblioteki uniwersyteckiej – z żądaniem zaprowadzenia getta ławkowego w czytelni BUW-u. Liścik z podpisami. Zanim go zobaczyłam, patrzyłam na relacje polsko-żydowskie na UW przez różowe okulary, to znaczy przez pryzmat Warszawskiego Koła Polonistycznego i Koła Socjologii Pozytywnej Stefana Czarnowskiego, ale okazało się, że to były jedyne dwa koła, które przyjmowały członków narodowości żydowskiej. Inne nie. Podobnie we Lwowie, w Wilnie. Epizodów antysemickich było na uniwersytetach w międzywojennej Polsce bardzo wiele. Gdy odbywał się zjazd studenckich kół polonistycznych w Poznaniu w 1935 roku, endeccy pałkarze próbowali pobić Dawida Hopensztanda. Wtedy mikrusieńkiej postury Konstanty Troczyński zagrodził im drogę i przeniósł obrady do własnego mieszkania. W Wilnie pani Kridlowa demonstracyjnie robiła zakupy w sklepikach żydowskich: tej damy z córeczkami pałkarze nie ośmielili się dotknąć. Ale gdy przygotowywano następny zjazd kół polonistycznych w Wilnie w 1937 roku, studenci postawili warunek, że ma nie być na nim referatów żydowskich. Zdjęcie petycji do Borowego sygnalizuje całą tę historię. (…)