Chciałbym, żeby krytyka była formą wypowiedzi literackiej

Z Wojciechem Ligęzą rozmawia Anna Czartoryska-Sziler

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

Poświęcił pan prawie pół wieku krytycznemu namysłowi nad literaturą, a szczególnie poezją. Pańska debiutancka recenzja powieści Mariana Pilota Zakaz zwałki opublikowana została w 1975 roku, a potem spod pana pióra wychodziły przeróżne formy – od obszernych prac naukowych, przez eseje, kończąc na felietonach publikowanych w prasie. Co spowodowało zwrot w tym kierunku?

To nie była prosta droga, gdyż jako młody człowiek chciałem być teatrologiem. W czasie studiów w Instytucie Filologii Polskiej na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego należałem do koła naukowego teatrologów. Pamiętam wspólne wyjazdy do Warszawy na nowe spektakle czy wyjścia do Teatru Starego w Krakowie, a sezony wówczas były naprawdę wspaniałe. W jednym roku można było obejrzeć inscenizacje Swinarskiego, Wajdy i Jarockiego. Konrad Swinarski zapraszał nas na próby Dziadów, a obserwowanie jego pracy z aktorami – jakież to było przeżycie! Nawet pewne kwestie dotyczące rozumienia arcydramatu kierował bezpośrednio do nas, ponad głowami aktorów, co odbieraliśmy jako niezwykłe wyróżnienie.
Zmiana zaciekawień nastąpiła w momencie wyboru seminarium magisterskiego. Mogłem zapisać się do profesora Jerzego Gota, historyka teatru i znakomitego dokumentalisty, albo do Kazimierza Wyki. Nie wahałem się ani chwili i wybrałem seminarium profesora Wyki poświęcone polskiemu romantyzmowi. Moja praca magisterska dotyczyła tradycji romantycznej w twórczości Sławomira Mrożka, więc starałem się spojrzeć na obie epoki, zobaczyć Mrożkową współczesność w krzywym zwierciadle i jednocześnie rozpoznać odniesienia do romantycznej przeszłości.
Po studiach zajmowałem się nie tylko marnowaniem czasu, gdyż w pewnej chwili zapragnąłem zadebiutować w prasie. Zapewne na początku źle skierowałem swoje kroki, bo powinienem pójść na ulicę Wiślną w Krakowie, do redakcji „Tygodnika Powszechnego”, a tymczasem przekroczyłem inny próg, na tej samej ulicy mieściło się bowiem „Życie Literackie”. Moje próby krytyczne rozpoczęły się od recenzji wymienionej przez panią eksperymentalnej powieści Mariana Pilota, ale już wcześniej przygotowałem omówienie książki Włodzimierza Pawluczuka Wierszalin. Reportaż o końcu świata, tylko że ten szkic ukazał się w druku później, we wrocławskiej „Odrze”.
Zresztą w „Życiu Literackim” nie zagrzałem długo miejsca. Opowiem, jak było. Wówczas szefem działu krytyki był Włodzimierz Maciąg, który adiustował moje teksty, ale, bywało, zmieniał tytuły i skreślał puenty. Nie wnikam w to, czy miał rację, czy nie miał, jednak dla debiutującego wówczas młodzieńca było to cokolwiek deprymujące. Współpraca skończyła się tym, że profesor Maciąg pojechał na urlop, a na mojej recenzji książki Wiktora Weintrauba Profecja i profesura. Mickiewicz, Michelet i Quinet spoczęło oko redaktora naczelnego, Władysława Machejka, który poskreślał takie słowa jak „Bóg” „sprawa boża” „chrześcijaństwo”, „religia” etc., z czego wyszedł krwawy absurd a la Witkacy. Po tej interwencji kontakt z „Życiem Literackim” się urwał, zresztą pora już była najwyższa – rok 1976, przed wypadkami w Radomiu. Współpraca z „Odrą” utrzymała się dłużej. Do tego periodyku przyjął mnie Jacek Łukasiewicz, który później był moim dobrodziejem, recenzował zarówno moją habilitację, jak i profesurę. Przechowuję jak relikwię jego list powiadamiający o tym, że „będziemy drukować”.

Rozumiem zatem, że o pańskim poświęceniu się literaturze nie zadecydował żaden impuls, a była to raczej przemyślana decyzja

Tak. Myśl przewodnia nie wydaje się skomplikowana: skoro do innych rzeczy się nie nadaję, to postanowiłem, że będę polonistą (śmiech).

W jednym z wywiadów wspominał pan, że za swoich mistrzów spojrzenia na literaturę uważa m.in. Jana Błońskiego, Ryszarda Przybylskiego, Zbigniewa Bieńkowskiego czy – wciąż publikującego – Jana Prokopa, a więc tych, którzy odcisnęli wyraźne piętno na krytyce ubiegłego wieku. W jaki sposób ich dorobek, strategie krytyczne, jakie przyjmowali wobec literatury, miały – a może nadal mają – wpływ na pańską działalność? W jaki sposób wpłynęły na warsztat, na techniki, z których pan korzysta? Oczywiście, o ile zechce pan zdradzić arkana swojej pracy.

Tajemnicy w tym żadnej – w miarę możliwości trzeba rozwijać myśl i styl. Pracować, poprawiać i nie przyzwyczajać się zbytnio do własnych ustaleń. Właściwie niewiele wiem o swoim warsztacie, więcej mogliby powiedzieć inni, ale na tyle, na ile potrafię to zobaczyć – bez należytego dystansu – to wydaje się, że mistrzom polskiej krytyki wiele zawdzięczam, choć nie zawsze daje się to precyzyjnie zmierzyć.
Wśród wybitnych postaci, które pani wymieniła, zabrakło Jerzego Kwiatkowskiego, a te właśnie inspiracje są bardzo ważne. Szybko zostałem osierocony przez profesora Wykę, a więc musiałem sam żeglować po nieznanych wodach, poszukiwać na własną rękę wzorów i rozwiązań. Po studiach w Krakowie podjąłem pracę na Uniwersytecie Śląskim. Profesor Kazimierz Wyka przyjechał tam z wykładem o Fredrze. Dobrze pamiętam jego słowa: „Panie Wojtku, proszę do mnie przyjść we wtorek, porozmawiamy o pańskiej przyszłości”. Profesor zmarł w niedzielę, 19 stycznia 1975 roku, zatem nie dowiem się nigdy, jakie były zalecenia i spodziewania mistrza. Miałem jednak to szczęście, że mój doktorat recenzował Jerzy Kwiatkowski, co było ważną nauką otwarcia na wiele estetyk i języków artystycznych.
Jerzego Kwiatkowskiego odwiedzałem, kiedy już był bardzo chory, ale zarazem bardzo dzielny. Rozmawialiśmy o nowościach literackich, także tych wydawanych w samizdacie, również o metodach i powinnościach krytyki. Kwiatkowski przeczytał kilka moich prac, mówił o postawie gospodarza tekstu, czyli kogoś, kto oprowadza czytelników po własnym wywodzie, ujawnia zamierzenia i na tym, co wspólne w kulturze, odciska intelektualne signum (tego najwyraźniej brakowało w przedłożonych do lektury tekstach). Indywidualny styl – to też kwestia niebagatelna. W każdym razie tekst krytyczny nie powinien być enigmatem ani hermetycznym tworem ze słów. Do pierwszych założeń należy przekonanie, że pisana ludzkim językiem krytyka adresowana jest do ludzi, nie do wszystkowiedzących cyborgów. Co istotne, choć oczywiste: w ocenach literatury liczą się wartości, zarówno estetyczne, jak i etyczne. Warto spojrzeć na literaturę z perspektywy naszej biografii zbiorowej – rozpoznawanej oraz transponowanej w poszczególnych tekstach.
Do podstawowych książek krytycznych, takich jak Rzecz wyobraźni Kazimierza Wyki, Klucze do wyobraźni Jerzego Kwiatkowskiego czy Zmiana warty Jana Błońskiego, dołączyłbym pisma teatralne Konstantego Puzyny oraz Cyrograf Ludwika Flaszena, który dla teatru porzucił krytykę literacką. Wielką wartość poznawczą ma pisarstwo krytyczne Błońskiego i jego znakomite studia, między innymi o Witkacym, Gombrowiczu i Mrożku. Ogromne znaczenie w czasach późniejszych miała osobista znajomość ze Stanisławem Barańczakiem, zadzierzgnięta w latach osiemdziesiątych, podczas mojego stypendium w Stanach (i lektura jego znakomitych książek, takich jak Etyka i poetyka, Tablica z Macondo – z przyjazną dedykacją-pamiątką, Przed i po). Także eseistyka Adama Zagajewskiego, krytyka Tomasza Burka, który w młodości, by odróżnić się od ojca – Wincentego i wskazać na Sandomierz (chodziło o kasztelana sandomierskiego Mikołaja Spytka Ligęzę), przyjął pseudonim Łukasz Ligęza. Konkurowanie byłoby niełatwe, gdyby Tomasz pozostał przy tym nazwisku.

Czy pańskim zdaniem ci wielcy literaturoznawcy, którzy już odeszli, odnaleźliby się w dzisiejszym życiu literackim, które często jest przeniknięte ukrytą pod płaszczykiem krytyki reklamą, koteryjnością, utylitaryzmem, pójściem na łatwiznę? Czy taki namysł krytyczny, bliski tym wielkim krytykom, który również panu jest bliski, ma jeszcze przed sobą przyszłość?

Ma pani rację, właściwie moglibyśmy wieszczyć kres wielkiej krytyki literackiej, ale może to jednak przedwczesne. Wydaje się, że w naszym wielorakim świecie miejsce dla krytyki serio, nie imitacji, powinno się znaleźć, co prawda nie tak eksponowane jak dawniej, ale jednak. Przecież wspomniany już Jacek Łukasiewicz, który zmarł w ubiegłym roku, do końca pisał niedające się niczym zastąpić książki (o Grochowiaku, o Różewiczu), publikował świetne szkice krytyczne, wydawał znakomite zbiory wierszy. Nie zapominajmy o moim pokoleniu… Chociaż, być może dla młodych, energicznych, świetnie zorganizowanych następców już jesteśmy anachroniczni… Nie można jednak mówić o pustyni kulturalnej. Zmieniły się obyczaje, style komunikacji oraz pośredniczące media. Krytyka przeniosła się do uniwersytetów, a odbiorcami tekstów o literaturze, jeśli zechcą czytać, są w głównej mierze studenci. Krąg odbiorców się zawęził, ale trzeba się cieszyć, że istnieje. Słusznie pani zauważa, że zubożały intencje, że zmarniały ambicje. Do szczątkowych zwyrodniałych form krytyki należy dzisiaj, pożal się Boże, lajkowanie w internecie. Przemożna kultura masowa robi wszystko, by zwyciężało głupstwo, ale nie jest ono w stanie całkowicie wyrugować głębszego namysłu. Istotne wartości prowadzą żywot na pół utajony. Zresztą mieszanina różnych rzeczy w kulturze, melanż niskiego z wysokim, nie przekreśla nadziei, że teksty o dużej randze później zajmą należne sobie miejsce. Można oczywiście inaczej adresować swoje pisarstwo, nie zważając na mody i oczekiwania obecnych czytelników, tak jak Józef Wittlin, jeden z największych polskich eseistów, który twierdził, że w zasadzie już za życia można tworzyć pisma pośmiertne. …