Rzeczywistość mnie zaczepia

Z profesorem Ryszardem Koziołkiem rozmawia Ewa Niewiadomska

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

(...)
Słyszę ostatnio sceptyczne opinie na temat znaczenia literatury wobec innych form ukazywania rzeczywistości – tej dziejącej się na naszych oczach. Ludzie mówią: to tylko słowa, słowa, słowa… Weźmiesz je w obronę?


No pewnie. Może cię trochę zawiodę, ale jestem bardziej po stronie fikcji niż reportażu czy literatury faktu. Istnieje takie przekonanie, szczególnie wśród ludzi starszych, że szkoda czasu na czytanie fikcji. Sięgają tylko po biografie i literaturę opartą na prawdziwych historiach. Zawsze mnie zastanawiało, skąd wynika sąd, że słowa mające w tle rzeczywiste osoby i zdarzenia, są lepsze od tych, które deklarują, że mówią o sprawach zmyślonych. Przecież te drugie też opierają się na rzeczywistości. Bardzo dobrze o tym powiedziała Olga Tokarczuk w mowie noblowskiej, podkreślając, że tworzy fikcję, co jednak nie znaczy, że to zmyślenie. Każda jej książka jest oparta na starannych studiach spraw, rzeczy, ludzi, historii, pejzaży, o których pisze. Kryterium trwałości literatury czy – jak mówię czasem – jej przedłużonej przydatności do użytku jest to, czy słowa wyrywają ją z objęć faktu, historii i kontekstu. Co z tego, że do wielu bohaterów Szekspira potrafimy przypisać istniejące za jego życia osoby, a dramaty historyczne są oparte na kronikach. Jeżeli wystawiamy je dzisiaj, to psa z kulawą nogą nie obchodzi czy król Lear i Hamlet mają swoje pierwowzory historyczne, tylko w jaki sposób słowa dramatu pasują do nas. Siła słów polega na zwarciu z rzeczywistością czytelnika. Mogą być jak najbardziej wierne temu, o czym mówią, ale jeśli nie nastąpi komunikacja z odbiorcą, to nic się nie wydarzy. Musi dojść do tego cudu adekwatności, inaczej literatura staje się w oczach czytelnika makulaturą. Nie zawsze dzieje się to przy pierwszej lekturze, często zaś w przypadku literatury dawniejszej potrzebna jest pomoc pośrednika – krytyka, interpretatora, nauczyciela – który pokaże, jak przedostać się przez powierzchowną zasłonę obcej nieco polszczyzny Kochanowskiego, Mickiewicza czy Konopnickiej. To „zwarcie” w rzeczywistości jest subtelnym procesem. I dość zagadkowym, ponieważ jeśli się powiedzie, czytelnicy mają poczucie, że „coś” ich opowiedziało w taki sposób, że mają ochotę się temu powierzyć. Mówimy sobie: tak, to pewna prawda o życiu, którą uznam za swoją. Mówienie jest naturalnym pragnieniem człowieka. Tak jak manifestowanie swoich poglądów, postaw, decyzji. A tu przychodzi moment, w którym rezygnuję ze swoich słów, bo znalazłem lepsze. Dobra literatura to sprawia. Opisał nas ktoś, kto nie miał o nas pojęcia. Żył w innych czasach, ale pozostawia w nas poczucie, że mówi o nas.

Twoja książka dowodzi, że dzięki literaturze świat się rozszerza.

W zaskakujący sposób. Nie przestaje mnie zadziwiać, że o Stanisławie Wokulskim wiem zdecydowanie więcej niż o swoich sąsiadach, których mijam codziennie. O większości z nich nie wiem prawie nic, a przecież są tacy realni. Tymczasem o Wokulskim wiem, co lubi, czego nie lubi, w kim się kocha, jakie było jego dzieciństwo, jaki ma cylinder, jakiego konia, co jadł na obiad w Paryżu, jaką suknię miała jego ukochana, kiedy po raz pierwszy ją zobaczył. Po co mi to? Po co ta uwaga dla postaci, które nie istnieją i nigdy nie istniały? Jest w nas potrzeba uzupełnienia istnień, czy raczej wzbogacenia istnień rzeczywistych tymi zmyślonymi. A moglibyśmy przecież zająć się poznawaniem swoich sąsiadów, zamiast czytać kolejną książkę i obcować z setkami postaci Prousta przez całe wakacje. Mógłbym w tym czasie wyruszyć do sąsiada z ciastem i zacząć słuchać jego opowieści o życiu. Czy jednak jestem gotów słuchać ich trzy miesiące? Nie. A Proust potrafi mnie tak zaangażować, Sienkiewicz też. U nich wielość postaci i sytuacji jest pociągająca. Możemy swobodnie wybierać wątki, śledzić ulubionych bohaterów w dziesiątkach sytuacji, nawet intymnych, na przykład w czasie kąpieli. Żartobliwie mówiąc, wątpię, żebym mógł poznać swoją sąsiadkę tak, jak poznaję Panią Bovary czy zdeprawowanych bohaterów Houellebecqa. Stoją więc za czytaniem także swego rodzaju guilty pleasures podglądaczy cudzego życia.

Część naszych czytelników pewnie uśmiechnęła się przy Wokulskim.  

Nie ma istotnej różnicy czy to Wokulski, czy Luke Skywalker, Wiedźmin z Dzikiego Gonu czy Desmond Miles z Assassin’s Creed. Proces fascynacji fikcyjną postacią aż po miłosną z nią identyfikację pozostaje taki sam. Poza nieosiągalną doskonałością fikcji tym, co nas pociąga w bohaterach, jest ich dostępność i „transparentność”. Żaden z sąsiadów nie wtajemniczyłby mnie nigdy w swoje myśli i czyny tak szczerze, jak czynią to Hamlet, Kmicic, Emma Bovary, Lisbeth Salander czy Molly Bloom. Zatem ciekawość podglądaczy zostaje zaspokojona, ale to tylko niewinna korupcja. W zamian, niemal bez zauważalnego wysiłku pracujemy intelektualnie nad sprawami, problemami, dramatami i radościami, które są ich udziałem. Zostajemy wytrąceni z naturalnego egoizmu, ćwiczymy się w myśleniu i odczuwaniu z innymi. Przede wszystkim w ich rozumieniu. Nie tylko ludzi. Także zwierząt, natury, a nawet przedmiotów. Dostajemy po prostu do ręki nowy, niezwykły dostęp do rzeczywistości poza naszą własną. (...)