Ambasador Królestwa Liwonii

Milena Schefs

Ktokolwiek chciałby odnaleźć na mapie Królestwo Liwonii, musi skierować wzrok w stronę Łotwy. Tam właśnie, nad Zatoką Ryską, leżą ziemie Liwów, bardziej znane w Polsce pod nazwą Inflant szwedzkich. Niewielki skrawek ziemi, od wieków przechodzący z rąk do rąk, podbijany przez zakon kawalerów mieczowych, Rzeczpospolitą Obojga Narodów, Rosję i Szwecję, nie wygląda zbyt okazale, a jednak toczyły się o niego krwawe walki. Tym właśnie egzotycznym, nieistniejącym królestwem powinien władać tytułowy król z najnowszej książki Eduarda Mendozy. Niestety, książę Tadeusz Maria Clementij Tukuulo, władca z powieści Król przyjmuje, jest urodzonym w Paryżu wygnańcem, który nigdy nie przekroczył granicy swojego kraju. Zresztą, kto wie, może to nawet oszust – nie jest to wcale nieprawdopodobne, zważywszy na olbrzymią liczbę krętactw, masek i kamuflaży, którymi posługuje się w codziennym życiu. Tak czy inaczej, powieściowy książę w 1968 roku bierze ślub z „panną ze szlachetnej angielskiej rodziny arystokratycznej”. Ślub odbywa się na Majorce, a jednym z reporterów wysłanych na to wydarzenie jest Rufo Batalla, stażysta w redakcji pewnej hiszpańskiej popołudniówki. Dzięki umiejętności naprawiania motocykli Rufo nieświadomie nawiązuje bliską znajomość z przyszłą panną młodą, a to z kolei prowadzi do zagadkowej rozmowy z księciem Tukuulo – rozmowy zakończonej powierzeniem naiwnemu reporterowi sekretnej misji i wplątaniem go w sprawy Liwonii. Rufo zostaje człowiekiem do zadań specjalnych, powiernikiem pary książęcej, nieoficjalnym ambasadorem nieistniejącego państwa

Początek tej powieści jest zdecydowanie najlepszą jej częścią. Charakterystyczne dla Mendozy, nieco surrealistyczne, zawikłane zawiązanie akcji stanowi świetny wabik dla miłośników twórczości tego pisarza, żądnych popisów jego lekko szalonej, nieskrępowanej wyobraźni, inteligentnego humoru, zjadliwej ironii i niespodziewanych zwrotów akcji. Królestwo Liwonii, razem z jego nieco szemranym władcą in spe, fałszywą księżną, zbzikowanym mnichem, jakby żywcem wyjętym ze średniowiecza, oraz ponurym hrabią Salzą mogłoby stać się wspaniałym miejscem akcji powieści Mendozy albo przynajmniej kontrapunktem wobec reszty świata z drugiej połowy dwudziestego wieku. Jakież możliwości narracyjne tkwią w tych postaciach, zrodzonych w głowie doskonałego pisarza. Tak, powieść zapowiada się ciekawie – aż do momentu, w którym książę i jego świta znikają ze sceny. Zostaje na niej za to Rufo Batalla, który ma tu do odegrania szczególną rolę. Niespecjalnie chyba przemyślaną

Wszystko wskazuje na to, że tym razem Mendoza postanowił zająć się tematyką nieco poważniejszą niż w Przygodach fryzjera damskiego czy Braku wiadomości od Gurba. Podobno za cel postawił sobie opisanie przemian politycznych, kulturowych i obyczajowych dokonujących się w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku oczami bohatera, którym los rzuca niczym bezwładnym kamykiem. Realizacja tego zamysłu z samej definicji wydaje się karkołomna, bo jak w jednej powieści zmieścić to, co działo się wówczas choćby w Europie i Ameryce Północnej? Gdyby chcieć tylko dotknąć najważniejszych przemian, powieść rozrosłaby się do co najmniej kilku tysięcy stron, a jej bohater musiałby prowadzić niezwykle aktywne życie. Tymczasem Rufo Batalla obserwuje tylko to, w czym sam uczestniczy: ot, jakiś turystyczny wyjazd do Niemiec i Czechosłowacji, a potem przeprowadzka do Nowego Jorku. Co więcej, bohater Mendozy wcale nie wydaje się bezwolny. Jest raczej bierny jako obserwator życia społecznego, ale w swoim własnym podejmuje czasem radykalne decyzje – choć trzeba przyznać, że zagłębianie się w opisy jego poczynań grozi nieopanowanym atakiem senności

Rufo nie jest interesujący jako człowiek, więc powinien być interesujący przynajmniej jako antena transmisyjna albo też powiernik liwońskiego księcia. Niestety, po pierwszym spotkaniu książę pojawia się tu z rzadka, a czytelnik pozostaje z poczuciem dyskomfortu i coraz większego zdziwienia. Gdzie podziała się błyskotliwość autora? Dlaczego raz serwuje dziesiątki stron o wewnętrznych tarciach w obozie frankistowskim, co dla nikogo poza mieszkańcami Hiszpanii, względnie iberystami, nie jest ani zrozumiałe, ani ciekawe, a zaraz potem szkicowy opis muru berlińskiego i jakiegoś niedorzecznego spotkania z opozycjonistami w Pradze? Z tego spotkania Rufo wychodzi zresztą tak zdezorientowany i znudzony, że czytelnik, który nie zna szerszego kontekstu wydarzeń końca lat sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych w Europie Środkowo-Wschodniej, może ewentualnie nudzić się razem z nim – bo z pewnością nie domyśli się, o czym mowa. Czemu mają służyć wyświechtane do granic możliwości opisy Nowego Jorku wraz z jego klubami gejowskimi, kontrkulturą i brudem? Trywialne, nudne życie urzędnika hiszpańskiej Izby Handlowej, jakie staje się w Ameryce udziałem Batalli, przerywane atrakcjami takimi jak przyjazd Juana Carlosa czy zamach na Luisa Carrera Blanca, nie jest w stanie skupić na dłużej uwagi czytelnika

Król przyjmuje to pierwsza z trzech części planowanego przez Mendozę cyklu „Zasady Dynamiki”. Cały cykl ma obejmować znacznie szerszą panoramę czasową i wiele zjawisk społecznych. Nietrudno się domyślić, że następnym powieściom będą towarzyszyć kolejne zasady dynamiki Newtona, podobnie jak tej towarzyszyła zasada o bezwładności ciał. Mam nadzieję, że pozostałe części cyklu okażą się nieco bardziej składne narracyjnie i ciekawsze, ponieważ pierwsza jest zdecydowanie poniżej możliwości Eduarda Mendozy.