Fatum drugiej książki

Gerard Ronge

Nie można powiedzieć, że jest to książka nieudana, nie wiem nawet, czy można powiedzieć, że nie jest świetna i na pewno nie można powiedzieć, że Paweł Sołtys poniósł porażkę, wydając swój drugi zbiór opowiadań dwa lata po spektakularnym debiucie. Zarazem jednak trzeba zauważyć, że entuzjazm pierwszych recenzentów Nieradości jest przesadzony, ich pochwały sprawiają wrażenie motywowanych jeszcze niewystygłym sentymentem właśnie do Mikrotyków (Justyna Sobolewska w „Polityce”, Piotr Bratkowski w „Newsweeku”, Piotr Wróblewski na portalu warszawa.naszemiasto. pl – wszyscy ci recenzenci nie napisali ani jednego słowa krytyki równoważącego długą listę pochwał pod adresem nowej książki Sołtysa). Rzecz w tym, że Nieradość rzeczywiście mogłaby zostać uznana za naprawdę bardzo dobry zbiór opowiadań, gdyby pojawiła się przed Mikrotykami.  

Wszystkie opowiadania wchodzące w skład Nieradości są sprawne, żadne nie jest pozbawione konceptu, nieoczywistego chwytu, zręcznej gry słów. Pomiędzy nimi trafiło się też i kilka opowiadań, których nie bałbym się określić mianem wybitnych (moim faworytem jest Atargatis, w którym podania o legendarnym sycylijskim niewolniku stają się ramą kompozycyjną dla opowieści inicjacyjnej z czasów Polski Ludowej – Sołtys wspiął się tu na wyżyny swojego talentu, przypomniał, że jest prawdziwym mistrzem małej formy).

Obok nich jednak znalazło się też parę utworów mocno rozczarowujących. Siłą autora Mikrotyków jest jego niesamowity słuch, władza nad językiem, zdolność budowania kilkudziesięcioma słowami pełnych rozmachu światów, które za nic mają pozatekstową rzeczywistość, a jednocześnie dotykają tej rzeczywistości najgłębszej istoty. Dlatego część spośród wyborów Sołtysa budzi zdziwienie. W niektórych opowiadaniach wchodzących w skład zbioru, mimo że wszystkie są oryginalne językowo, to nie literackość, rozumiana jako dążenie do uniezwyklenia rzeczywistości, znajduje się na pierwszym planie. Koncentrują się one na mimetycznym obrazowaniu takiego czy innego wyimka rzeczywistości, a nie na poszukiwaniu nowych, nieoczywistych form opisu tej rzeczywistości.

Mikrotyki
oczywiście również miały swój dominujący temat, była nim nostalgia, jednak to nie treść snutych wspomnień, lecz sposób ich zaprezentowania miał wzbudzić zainteresowanie czytelnika. Na tamtym etapie Sołtys wiedział, że gdyby tworzył narratorów w średnim wieku po prostu opisujących pewne wydarzenia z ich przeszłości, byłby on skazany na tani sentymentalizm i powielałby utarte już schematy pisania o młodości z perspektywy kilkunasto-, kilkudziesięcioletniego oddalenia. Opowiadanie Szlugi nie ma przecież służyć ani opisowi pierwszych kroków narratora w świecie dorosłości, ani skatalogowaniu marek wypalonych przez niego papierosów, jest to eksperyment sprawdzający, czy da się wytyczyć mapę życia człowieka, której kamieniami milowymi są tytułowe szlugi. Ballada pijaka z baru Astoria nie jest opowieścią ani o partii squasha z kolegą, ani o zmarłej cioci narratora, to językowy obraz umysłu nostalgika, który nawet w sytuacji wymagającej pełnego skupienia i zaangażowania nie potrafi być tu i teraz, cały czas snuje narrację o przeszłości, którą zakłócają jedynie szumy teraźniejszości.  

Tymczasem opowiadania o starości, chorobach i przemijaniu wchodzące w skład Nieradości rzeczywiście są o starości, chorobach i przemijaniu. To bardzo dziwny zarzut, zupełnie jakbym sugerował, że zadaniem literatury nie jest mierzenie się z najdonioślejszymi zagadnieniami ludzkiej egzystencji – oczywiście, że nie, po prostu nie wydaje mi się, aby to był obszar, w którym Sołtys mógłby okazać się specjalistą. W większości spośród tych opowiadań jedynym konceptem literackim staje się przyjmowanie niespodziewanych perspektyw narracyjnych – nie zawsze narratorem jest tu mężczyzna w średnim wieku udający alter ego pisarza.  

Problem w tym, że literatura to nie pokaz talentów i nie widzę powodu, dla którego czytelnika miałoby interesować, że skryptorem opowieści staruszki przykutej do szpitalnego łóżka jest ktoś, kto różni się od niej tak mocno, jak tylko można to sobie wyobrazić. Czytelnika interesuje, czy taka narracja jest przekonująca lub zaskakująca, a tymczasem opowiadania Fik czy Rückblick przepełnia szlachetna empatia, ale nie dostarczają one zbyt intensywnych przeżyć stricte literackich. Nienawiść do starości redukującej człowieka do „przykurczonych, wygiętych rąk” i „mięsnego kołka zamiast języka” jest godna największego szacunku, ale opowieść Sołtysa o niej nie rzuca światła na nic, z czego nie zdawalibyśmy sobie sprawy bez tej lektury; nie proponuje spojrzenia z perspektywy, o której sami byśmy nie pomyśleli. Ustęp o marzeniach staruszki, żeby pielęgniarka pogłaskała ją po głowie, tak jak udający zmarłą matkę ojciec, kiedy była małą dziewczynką, oczywiście ściska za serce, ale czy na pewno za sprawą literackiego kunsztu tego fragmentu? Czy przypadkiem za emocje czytelnika nie odpowiadają w tym przypadku narzucające się zaraz obrazy bezradności i bezbronności jego własnych dziadków czy rodziców?  

Wszystko to nie oznacza jednak, że czytelnik, którego Sołtys uwiódł Mikrotykami, może sobie Nieradość odpuścić. Autor opowiadań co rusz przypomina nam, że pisze je właśnie on – doskonale panujący nad językiem, potrafiący wymyślać zdania, których doskonałość po prostu bije po oczach, chociaż próba wytłumaczenia, na czym ona polega, wymagałaby kilku godzin wytężonej literaturoznawczej pracy. Nie znajdziemy tu co prawda otwierającego Mikrotyki „Znałem faceta, który jadł frytki ze śmietaną, wszyscy myśleli, że to majonez, a on uśmiechał się wysmarowany tą śmietaną jak Święty Mikołaj na komisariacie i puszczał oko ponad ich głowami, w chmury” (swoją drogą, w moim odczuciu, jedno z najlepszych „pierwszych zdań” polskiej literatury ostatnich kilku dekad), ale znajdziemy kilka innych, które świadczą o tym, że pisarz doskonale wie, dlaczego pierwsze raptem dwadzieścia trzy opublikowane przez niego opowiadania zrobiły z niego natychmiast sensację polskiej literatury najnowszej. Sołtys opowiada w Nieradości o braciach Krzemykach, którzy stali pod sklepem jak „greccy bogowie po dwóch małych lufach nektaru bez zakąski. Bez popitki, pod wiatr olimpijski”; razem z pisarzem patrzymy na białe wiatraki przy autostradzie i to on pozwala nam dostrzec, jak bardzo są „nijakie w porównaniu do swych romantycznych poprzedników (…) wariatów pokroju hiszpańskiego kopijnika”; znajdziemy też w tym zbiorze rozpisane na dziesięć wspaniale gęstych stron opowiadanie O Mućce, karmionej przez zdziwaczałą właścicielkę we własnym łóżku, które tak naprawdę jest opowiadaniem o szklanych jabłkach wspomnianych w pierwszym akapicie i zapomnianych już stronę później.  

Justyna Sobolewska pochwaliła Nieradość za to, że „nie jest dalszym ciągiem Mikrotyków”, ja zaś mogę na to powiedzieć jedynie tyle, że mimo wszystko, na szczęście, sporo z Mikrotyków w Nieradości pozostało. Do zbioru zostały włączone opowiadania, które na pewno nie mogą być uznane za kontynuację świetnego debiutu, ale dzięki kilku perłom można je uznać za wypadek przy pracy. Nieradość uspokaja, że fascynujący projekt literacki zapoczątkowany w Mikrotykach nie został jeszcze zarzucony i pozwala oczekiwać na jego kontynuację.