Z perspektywy rowerowego siodełka

Darusz Nowacki

Premie górskie najwyższej kategorii to książeczka urocza, ale też uderzająco błaha. Rzekłbym: zgrabna, choć niekonieczna. Podoba mi się jedynie inwencja stylistyczna, jaką wykazał się autor. W rzeczy samej, Jakub Kornhauser pisze z biglem, efektownie, zawadiacko. Podziwiam więc udane metafory, językowe wynalazki („Kraków halibucio płaski”), wyszukane, zakręcone frazy oraz bardzo długie, nad wyraz okazałe zdania. Warto zacytować choć jedno, z konieczności dając niewielką objętościowo próbkę: „Teraz jużeś na dwa metry wyrósł i ciało chudzielca łacnie kombinuje się z cienkim jak komar dziadkiem szosowych rowerów, z którym za pan brat przemierzasz sobie…” (zdanie to kończy się po trzynastu kolejnych wersach!). Co tu kryć – ta ozdobna i na swój sposób „odświętna” mowa podoba mi się przede wszystkim z tego powodu, że jest dziś rzadkością. Od dłuższego już czasu konsekwentnie chwalę to, co wykracza poza stylistyczną trywialność i nieznośną bylejakość współczesnej prozy, bez różnicy – artystycznej, eseistycznej czy reportażowej.

Proza rowerowa Jakuba Kornhausera (takie określenie znajdziemy na okładce) wyewoluowała z zapisków czysto użytkowych. Otóż przez pewien czas w krakowskim dodatku do „Gazety Wyborczej” autor ten zamieszczał krajoznawcze felietony pod zbiorczą nazwą Granice miasta. Sens tych wystąpień był oczywisty – chodziło o przekonanie czytelników, że obrzeża Krakowa także swój urok mają, że można tam znaleźć wiele – przyrodniczych, kulturowych, przestrzennych – atrakcji. Motywacja – powtórzę – była oczywista, autor pisze o niej w ten sposób: „Nie chciało mi się wierzyć, że w powszechnym mniemaniu Kraków ogranicza się do tego, co wewnątrz Plant (w wersji konserwatywnej) lub z dodatkiem Kazimierza, starej części Podgórza, no ewentualnie Łobzowa i Czarnej Wsi (w wersji liberalniejszej)”. Nie godząc się z tymi mniemaniami (obojętnie – w wersji konserwatywnej czy liberalnej), objechał na rowerze odległe dzielnice i podkrakowskie osady, na temat których milczą bedekery, dając z owych wypraw wieloodcinkowe sprawozdanie (tomik gromadzi czternaście notacji). A to, że na rowerze, jest nie tylko istotne, ale w jakiejś mierze „programowe”, może nawet odrobinę „manifestacyjne”. Łatwo zgadnąć, dlaczego.

Chodzi o wyjątkową perspektywę, z której można się przyglądać rzeczywistości, o taki a nie inny rodzaj percepcji, sposób „dotykania” świata i zanurzania się w nim. Nie trzeba przekonywać, że doświadczenia cyklisty są szczególnego rodzaju. Na przykład pozwalają odkryć – i to na własnej skórze, a właściwie we własnych mięśniach – rzeźbę terenu, co nota bene bezpośrednio wiąże się z tytułem książki. Jedną z notacji otwiera takie oznajmienie: „Nie myślcie sobie, że Kraków to patelnia zupełna, że tonąca w smogu kotlina nie zaskakuje raz na jakiś czas dramatycznym podjazdem, wzniesieniem z pozoru nie do zdobycia, że zza winkla nie wychynie nagle pagór przepotężny, zionący straszliwymi serpentynami jak Smok Wawelski siarką”. Uważności i spostrzegawczości rowerzysty towarzyszy tedy fizyczne zmęczenie (podjazdy wymagają nie lada krzepy); karmić można zmysły, ale też umysł, gdyż Kornhauser nie szczędzi nam erudycyjnych wstawek. Najważniejsza jest oczywiście mapa literacka. Wiadomo – tu mieszkał ten, a tu tamta. Jednakowoż to tylko wzmianki, pojedyncze sygnały – autor właściwie nie korzysta z trybu dygresyjnego, nie wczepia innorodnych mikroopowieści w nadrzędną, krajoznawczą narrację. Czasami – by tak rzec – upomina się o siebie, zaznaczając, że niektóre miejsca zna z wypraw podjętych w dzieciństwie z ojcem czy z licealnych wagarów. Nawiasem mówiąc, figura ojca, choć pojawia się raptem w kilku migawkach, jest tu dość ważna. Wszak to on (Julian) zaszczepił synowi (Jakub) rowerową pasję w wersji cokolwiek alternatywnej.

„Alternatywność” polega na tym, że penetruje się miejsca mniej znane, a bywa, że zgoła nieznane, znajdując frajdę na uboczu, w świecie zazwyczaj zdegradowanym, naznaczonym rozpadem. W tekstach składających się na Premie… takich „obiektów” mamy dziesiątki – zaniedbane domy i dworki, porzucone fabryczki, hale i magazyny, rozmaite ugory, chaszcze, hektary ziemi, jak mogłoby się wydawać, niczyjej, a tak naprawdę tereny, które jeszcze nie wpadły w łapska deweloperów, acz wkrótce na pewno wpadną. Ze szczególnym upodobaniem inwentaryzowane są podkrakowskie miejsca, w których czas się zatrzymał: „Chałupy drewniane, opłotki i studnie, podwórka z perliczkami, koguty patrolujące byle zaułek”.

Kornhauser nie grzeszy oryginalnością. „Turystyka alternatywna” ma przecież imponującą reprezentację w naszym piśmiennictwie, nie mówiąc o rzeczach przyswojonych polszczyźnie. Nazwisk, w tym znakomitości prozy rowerowej (np. Davida Byrne’a, autora Dzienników rowerowych), można by przy tej okazji dać ogrom. Ale właściwie po co? Trzeba mi raczej wrócić do początku – do pochwały języka; pochwały formułowanej nie bez oporów, bo przecież wiem, że Jakub Kornhauser to przede wszystkim ceniony poeta, a więc, niejako z definicji, kapłan mowy, kuglarz, czarodziej. Robić sprawę z tego, że znakomicie dobiera i układa słowa, że zaproponował prozę iście poetycką? Czysta tautologia!

Znamienne wydaje się to, że do książeczki Jakuba Kornhausera nie dołączono map czy choćby najprostszych planów, które mogłyby się stać zachętą do podążania jego śladami. Dostaliśmy natomiast fotografie wykonane przez autora; wklejone w komentowany tu tomik mają chyba potwierdzić autentyczność kilkunastu relacji z wycieczek po obrzeżach miasta. Przyszło mi do głowy, że ów brak map to żadne zaniedbanie, raczej dość wyraźna sugestia, że rowerowe przejażdżki Kornhausera są w zasadzie nie do skopiowania. Bo to jego, jeśli wolno się tak wyrazić, światoobrazy i światoodczucia – indywidualne, idiomatyczne nawet, przepuszczone przez konkretną wrażliwość i specyficzną optykę. Można się oczywiście zastanawiać, czy naszego cyklistę wzrusza i porusza to, co inni by zlekceważyli. Na dwoje babka wróżyła – pewne „obiekty” czy „znaki” obecne w podkrakowskiej przestrzeni wydają się dość uniwersalne, nie do przegapienia (np. „tajemniczy cmentarz ariański z kilkumetrowym kurhanem” – północno-wschodnie rubieże miasta, na mapie Google’a „obiekt” oznaczono jako Kopiec Lutrów). Inne – jak na przykład liczne ogródki działkowe mijane przez rowerzystę – można sobie darować, gdyż działki rekreacyjne ulokowane na obrzeżach polskich miast chyba wszędzie są takie same; czytaj: tak samo nieciekawe.

I jeszcze jedna uwaga. Urocze notacje rowerowe Jakuba Kornhausera warto czytać porcjami; najlepiej po przeczytaniu jednego, góra dwu tekstów odłożyć tomik na bok. Komplementowany przeze mnie styl Premii górskich najwyższej kategorii jest bowiem dość jednolity, w zasadzie pozbawiony kontrapunktów. W efekcie ciągła lektura może się stać dokuczliwie monotonna, a to, co w Premiach… najlepsze, czyli językowe opracowanie, może się objawić – oby nie! – jako maniera.