Psychoterapia przez absurd

Tomasz Jopkiewicz

Groteska i purnonsens z należytą dawką makabry oraz karkołomne gry językowe dominujące w dokonaniach literackich Johna Lennona nie powinny przesłaniać faktu, że wbrew pozorom mamy przecież do czynienia z twórczością boleśnie osobistą. Wielu traktowało literackie próby Johna Lennona jako produkt uboczny oszałamiającej muzycznej kariery beatlesa i oczywiście jest w tym dużo racji, zwłaszcza w sensie rynkowym. Ale to nie są tylko zabawne igraszki cechujące się niewątpliwą znajomością klasyki gatunku – zwłaszcza brytyjskiej – spod znaku Lewisa Carrolla czy Hilaire’ego Belloca, radosne dokazywanie w ramach mającej za nic wszelkie autorytety konwencji. Tom w brawurowym przekładzie Filipa Łobodzińskiego zawiera całość literackich dokonań Lennona, czyli tomiki In His Own Write (1964), A Spaniard in the Works (1965) oraz pośmiertny, zredagowany przez Yoko Ono Skywriting by Word of Mouth (1986). Teksty z dwóch pierwszych zbiorów przetłumaczył przed laty Robert Stiller (Na własne kopyto). Łobodziński elegancko się od tamtej translatorskiej próby dystansuje, widząc w niej wyraz publicystycznych pasji autora i chęć wpisania dokonań Lennona w ówczesne polskie realia, co rzeczywiście wydaje się zabiegiem mocno wątpliwym, także z uwagi na szybką dezaktualizację. Nowy tłumacz postępuje odmiennie i zachowuje (oraz wyjaśnia w zwięzłych przypisach) realia angloamerykańskie oraz biograficzne konteksty z odległych już dekad.

Paradoksem w postrzeganiu postaci Lennona jest pewna statyczność jego wizerunku. Autor Imagine wydaje się dziś postacią dość skutecznie uwięzioną w złotej klatce pamięci – legendy zaprojektowanej przez wdowę, Yoko Ono, która od lat konsekwentnie pielęgnuje jego wizerunek, starając się go pozbawić ostrych kantów. Oto buntownik idealista, a poza tym człowiek wrażliwy i obdarzony wyśmienitym poczuciem humoru. Rzecz jasna taki obraz osobowości Lennona był czasem podważany, ale niezbyt skutecznie. Tymczasem Lennon, jaki przemawia do czytelnika z tych zapisków, to ktoś pełen niepokoju i wątpliwości, świadom swych słabości oraz niedoskonałości, jak również daremności prób naprawy świata. Dziki humor wydaje się być często zasłoną dla wątpliwości lub lęków.

Taki obraz wyłania się zza gwaru radośnie sowizdrzalskich i nonszalancko bezinteresownych swawoli językowych i zmyłek narracyjnych. Dotyczy to zwłaszcza wspomnianego ostatniego tomiku pośmiertnego, który wyraźnie odbiega charakterem od poprzednich. Oczywiście i w tym przypadku otrzymujemy słowotwórcze wyczyny, szczególne upodobanie do homonimów i homogramów, pełną animuszu grę z przyzwyczajeniami czytelnika podświadomie oczekującego choćby pozorów spójnej narracji. Bohaterowie krótkich opowiastek czy wierszyków przechodzą dziwaczne przemiany, często nie jesteśmy pewni, kto i w jakim celu opowiada. Liczy się skuteczna konfuzja, zaskoczenie i brzmieniowa oryginalność. A jednak nieraz można odnieść wrażenie, że zza lawiny zbijających z pantałyku perypetii i metamorfoz (co uzupełniają na ogół celnie karykaturalne rysunki) wyłania się na pozór niewidoczny, ale ciągle mocno obecny autor, nie tylko w roli mistrza ekscentrycznej prześmiewczej ceremonii, lecz także jako ktoś, kto prowadzi niestrudzony dialog z samym sobą, często się z sobą nie zgadzając.

Lennon miał świadomość swego dziedzictwa klasowego, z którego chciałby się wyzwolić, ale specjalnie na to nie liczył. Oraz problemów osobistych, których nijak nie potrafił trwale rozwiązać. Wiele miejsca zajmują tu kpiny z psychoterapii i metod uzdrawiania dusz, które przeważnie okazują się oszustwem. „W tym okresie przeszedł serię dogłębnych doświadczeń religijnych i uzyskał stan oświecenia zwany Dobry Boże” – pisze o jednym ze swych chimerycznych bohaterów. A jednocześnie jego własna twórczość wydaje się formą samoleczenia, choć częstokroć mocno zakamuflowaną, to jakoś skuteczną formą psychoterapii. Pojawiają się tu swiftowskie z ducha abominacja i przerażenie światem połączone z przekonaniem, że jedyna droga to wiara w siebie czy też w „Yoko i siebie”, co wyraził kiedyś wprost w piosence God. Przy całym tym triumfującym anarchizującym satyrycznym żywiole zwraca uwagę instynktowna (czy może jednak raczej ukształtowana kulturowo?) niechęć do wszelakich ekstremizmów. Przejawia się to choćby w zjadliwym opisie nowojorskich radykałów z początku lat siedemdziesiątych, dotkliwie sarkastycznym i autoironicznym zarazem. A także w licznych uwagach na temat Ameryki i jej kultury, Ameryki, która stała się jego domem, ale ciągle obcym domem, bo jej konserwatywne oblicze jest mu także wstrętne, a przede wszystkim właśnie obce. „Zabawne, jak zawsze im się udaje utrzymywać nas w stanie pobudzenia graniczącego z obłędem” – to stwierdzenie można odnieść nie tylko do mediów, ale i całego amerykańskiego otoczenia.

Już w znanej piosence Beatlesów Revolution dał Lennon wyraz nieufności wobec wezwań do fizycznej przemocy. Ta niechęć dochodzi do głosu i tym razem: „Naszych braci w rewolucji najbardziej niepokoił fakt, że nie byliśmy p r z e c i w k o niczemu a co najwyżej za czymś.(…) Oni nas chcieli »wykorzystać«, a my ich »nawrócić«”. „Ja tam mogę żyć bez Marksa i Jezusa” – napisał w innym miejscu. Już w pierwszym tomiku dostajemy też smakowitą humoreskę (Scena trzecia. Akt pierwszy), szydzącą z pełnego przemocy zarówno kapitalistycznego, jak i rewolucyjnego żargonu.

Lennon sam siebie usilnie chce przekonać, w wyraźnie odstającym od pozostałych tekstów autobiograficznym fragmencie Ballady o Johnie i Yoko, że w życiu można osiągnąć harmonię, ale poza tym na papierze jakoś zawsze wychodzi mu niewesoła groteska. Relacje międzyludzkie, zwłaszcza stosunki rodzinne, ale i erotyczno-uczuciowe, podszyte są w wielu tekstach okrucieństwem (Na Franku mucha nie siada) i nieuniknionym rozczarowaniem. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że pisząc o swych problematycznych bohaterach, pisze o sobie. „Nie czuła się bezpiecznie nawet we własnych ramionach”. Albo: „Szybko rosła mi neuroza. Kazałem ją przystrzyc do wielkości kropki na plecach”. Czy też: „Nocami leżałem przytomny i rozmawiałem z kimś innym. Lata mi to zabrało, nim stało się to moim pełnowymiarowym hobby”.

Rezultaty tej autoterapii często przyjmują formę sarkastyczno-melancholijnych, rozsianych w tekstach aforyzmów, które miały pozór czystej zgrywy, często szyderczej kpiny z celebrowania własnej powagi i życiowych nawyków. „Sprawność fizyczną zachowasz, gdy zrobisz szybki skłon ku nowym poglądom” – rozbrzmiewa znienacka dobra rada.

Lennon pisał o sobie trafnie jako człowieku „wychowanym w wyniosłym ubóstwie klasy średniej”. To jeden z kluczy do jego mentalności i – pomimo wszystko – swoistego stoicyzmu. „Złe wiadomości należy zażywać ze szczyptą rezerwy” – pisał i można podejrzewać, że pisał to całkiem serio. „Przez większość życia trzymałem się blisko siebie – przecież mogłem siebie potrzebować w każdym momencie”. W takim żartobliwym stwierdzeniu zawarta jest przecież duma, skrywana bezbronność i spokojna desperacja. Postawa to zaskakująco żywotna i aktualna. Bo czyż nadal nie żyjemy w świecie, w którym „gdy tylko zaleczono mu niedomagania wymowy, jego słowo stało się prawem”?