Mam pasję kaznodziei
Z Rafałem A. Ziemkiewiczem rozmawia Piotr Gociek
Powiedziałeś kiedyś, że za każdym razem, kiedy przychodzi ci do głowy pisanie prozy, a nie publicystyki, czujesz się jakbyś okradał własne dzieci. To jedyny powód, dla którego nie wracasz do literatury pięknej? Bo jest na nią mniejszy popyt?
W każdym żarcie jest odrobina prawdy, ale nie musi być to cała prawda. Wielokrotnie mówiłem, że zaakceptowałem decyzję czytelników. Często sięgam po przykład Arthura Conan Doyle’a, który wyboru czytelników nie chciał zaakceptować, nienawidził swoich opowiadań o Sherlocku Holmesie, pisał powieści historyczne o wojnach napoleońskich, o których jeśli ktoś pamięta, to tylko dlatego, że są to powieści autora opowiadań o Sherlocku Holmesie. Wielu było autorów, którzy mieli inne ambicje, a docenieni zostali za rzeczy, które sami uważali za nieistotne. Philip K. Dick za swoje najważniejsze powieści uważał te głównonurtowe, jak tylko zarobił trochę pieniędzy, to rzucał fantastykę, po czym szybko musiał do niej wracać, bo okazywało się, że te głównonurtowe powieści były bardzo słabe, tylko on tego nie przyjmował do wiadomości. Pomyślałem, że ja się nie będę z czytelnikami droczył. Skoro w większych nakładach kupują Polactwo niż Walc stulecia czy Ciało obce, to widocznie mają rację. Jeszcze jedna rzecz: być może to dorabianie ideologii po fakcie, ale z czasem zacząłem uważać, że to co robię, nie jest żadną kapitulacją. Po prostu w przeciwieństwie do czasów, w których obaj startowaliśmy, dzisiaj punkt ciężkości w literaturze przesunął się na książki tego typu.
To znaczy jakiego? Jak określić twoje dokonania od Michnikowszczyzny po Chama niezbuntowanego czy Strollowaną rewolucję? Non-fiction? Publicystyka? Esej?
Poczuwam się do tego samego gatunku, który uprawiają Jordan Peterson, Nassim Taleb czy Douglas Murray. Te bestsellerowe publikacje nie są książkami fabularnymi, ale nie można ich też nazwać tradycyjną publicystyką. To jest coś nowego. Używam określenia „proza dyskursywna” w odróżnieniu od „prozy narracyjnej”. Więc ja uważam – o ile kogokolwiek interesuje moje zdanie na temat moich książek – że piszę właśnie prozę, a nie publicystykę.
Werdykt czytelników, któremu – jak mówisz – się podporządkowałeś, wcale taki oczywisty nie był. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych dostałeś trzy nagrody im. Janusza Zajdla, przyznawane przez miłośników fantastyki, a książki takie jak Pieprzony los kataryniarza czy Walc stulecia były chętnie czytane. Gdzie było to rozdroże? Powód odejścia? Bez dorabiania ideologii po fakcie, proszę. Przeświadczenie, że ta forma nie wystarcza do boksowania się ze światem?
Nie będę ukrywał, że coś się we mnie skończyło po Walcu stulecia. Nałożyło się kilka rzeczy, również, sięgając po cytat z Barei, „na odcinku prywatnego szczęścia”. Walc stulecia jest książką, z której do dzisiaj jestem najbardziej dumny, jeśli chodzi o moje dokonania w fantastyce, i uważam ją za naprawdę udaną. Natomiast kolejna książka, którą próbowałem napisać, ostatecznie nie powstała. Niby ją skończyłem, ale nie nadawała się do publikacji. Uświadomiło mi to, że ja tak naprawdę zawsze byłem słaby w wymyślaniu historii, że moje fabuły są w jakiś sposób wymęczone, że gawędziarstwo, snucie opowieści to nie jest moja pasja. Moją pasją jest wygłaszanie kazań. Mogę je wkładać w usta bohaterów i tak się przez wieki w literaturze robiło. Ale skoro czytelnicy wcale tego po mnie nie oczekują, jak tego dowiódł sukces Polactwa i wcześniej książki Viagra mać, to może lepiej, uznałem, podążyć za sukcesem. Próbowałem jeszcze coś zdziałać w prozie współczesnej. Tyle że o ile Ciało obce, ze względu na tak zwane momenty, wzbudziło jakieś zainteresowanie, o tyle już Żywina i Zgred, z którymi wiązałem duże nadzieje, nie zostały przez czytelników specjalnie docenione. Widziałem też, że w fantastyce się dużo zmienia i nie czułem przymusu wewnętrznego, żeby za tym nadążać. Koledzy, z którymi startowałem, zdążyli mnie przeskoczyć: Jarosław Grzędowicz czy Jacek Piekara. Pojawili się nowi, też ciekawi. A ja sobie znalazłem własną niszę i się w niej urządziłem. Mam jeden pomysł na nieortodoksyjną powieść fantastyczną, noszę go w sobie od trzydziestu lat i może ją jednak kiedyś napiszę. Ale na razie cały czas mam coś pilniejszego do napisania. Więcej kazań do wygłoszenia.
Mówisz, że gawędziarstwo to nie jest twoja pasja. Przypominają mi się wyznania Stanisława Lema, który książki pisać uwielbiał, ale opowiedział kiedyś, jak okrutnie go męczy wymyślanie fabuł, perypetii, wymyślanie bohaterów. Nie to go najbardziej interesowało. Wolał naukę i filozofię.
Świętej pamięci Maciej Parowski pewnie by podkreślił, że skoro ja się urodziłem 13 września, a Lem 12 albo też 13, to jest między nami zodiakalne podobieństwo. Stanisław Lem jest przykładem pisarza, który musiał, bo pisał w czasach, kiedy trzeba się było męczyć z wymyślaniem fabuł i bohaterów, tego oczekiwano. Dopiero gdy stał się wystarczająco sławny, machnął na to ręką i zaczął robić recenzje czy wstępy i posłowia do nieistniejących książek, które niech napisze kto inny, bo on nie ma czasu albo go to nie interesuje. Pewnie dzisiaj by się tak nie męczył.
Polecam wszystkim jego felietony, które pisał w ostatnich dekadach życia. Swoje zainteresowania, oceny i obserwacje wkładał w te krótkie tekściki, z których niejeden pisarz zrobiłby całą powieść.
Zauważ, że jest jednak między nami ogromna różnica: Lem w swoich publicystycznych tekstach, mając tę samą pasję do wygłaszania kazań, jednocześnie hołdował tradycyjnemu przekonaniu, że on sam powinien pozostawać przezroczysty. Najchętniej wypowiadał się jako komputer Golem XIV.
Pokazywał problem, unikał oceny…
…i przede wszystkim starał się jako on sam, jako Lem, nie istnieć w swoich tekstach. Manifestował się jako czysta myśl, jako machina, która analizuje dane wejściowe, a potem przedstawia wynik obliczeń. Natomiast co się stało z prozą światową? Popatrzmy, co łączy takich autorów jak wymienieni przeze mnie wcześniej Peterson (którego uwielbiam) czy Taleb albo ostatnio Éric Zemmour we Francji, który nawet wykreował się swoimi tekstami na ważną postać publiczną. W tym, co z rozpędu nazywamy publicystyką, czyli tego rodzaju książkach jakie i ja piszę, i które cieszą się wielką popularnością, autor sam siebie kreuje. On właściwie jest sam swoim własnym bohaterem. Narrator tych książek nie jest bezosobowym, beznamiętnym autorytetem w stylu Lema. On mówi wprost: dostajecie moje przemyślenia, podlane sosem anegdot, pełne skojarzeń, płynnych przejść od religii starożytnych Sumerów po współczesne osiągnięcia nauki i aktualną politykę. Taki pisarz jest w pewnym sensie guru, w pewnym sensie coachem, w pewnym sensie kumplem. Twórca prozy dyskursywnej nie jest jedynie dostarczycielem analiz, ale subiektywnym interpretatorem rzeczywistości. Trochę jak felietonista, który nie kryje własnego spojrzenia, epatuje jajcarstwem, sięga po prywatne wzruszenie. Wszystko to wydaje mi się znakiem czasów, znakiem nowej literatury. W XIX stuleciu powieść, uważana wcześniej za podrzędną formę do umoralniających opowiastek, naraz stała się dominującą formą poważnej literatury. Teraz obserwujemy następną zmianę, w której biorą udział nie tylko pisarze. Funkcję głównego opowiadacza historii przejęło kino i serial telewizyjny. Nikt dziś nie oczekuje od literatury opowiadania historii, bo znajduje się je gdzie indziej. Już parę dekad autorzy amerykańscy mówili w wywiadach wprost – pamiętam taką rozmowę z pewną pisarką publikowaną w „Fenixie” – że na tamtejszym rynku nie ma szans przebić się żaden pisarz, którego książka nie nadaje się do szybkiej adaptacji filmowej lub telewizyjnej. Rozbudowane opisy, monologi wewnętrzne, sztuczki narracyjne, eksperymenty – tego po prostu wydawca nie weźmie. To znaczy nadal powstają książki skomplikowane i ambitne, ale one są doceniane w obiegu elitarnym, uniwersyteckim. Film pożera wszystko inne. Dla reszty pozostaje rola dostarczycieli historii, której na okładce będzie można walnąć tekst „now a major movie”, a dziś także „wkrótce serial Netflixa”. Owa autorka mówiła, że nie chce się jej już pisać, bo miałaby dać się sprowadzić do roli kamery i mikrofonu, tylko po to, żeby ktoś zobaczył, że da się to bez problemu opowiedzieć w obrazkowej formie.
Nagrywałem kilka lat temu wywiad z Deonem Meyerem, autorem świetnych kryminałów z RPA, który mówił, że to działa także w drugą stronę. Mówił, że dla współczesnych autorów literatury popularnej naturalne staje się pisanie w stylu telewizyjnym: krótkie rozdziały/sceny, ekspozycja – cięcie – dialog – cięcie – opis – cięcie – dialog – cięcie – scena zbiorowa. Być może jesteśmy ostatnim pokoleniem, które pamięta, że pisze się inaczej.
Pokolenie, które w tej chwili wchodzi do literatury, nie zaczęło od czytania książek, tylko zaczęło od filmów. Nam to nie groziło, w telewizji PRL nie było czego oglądać poza jakimiś rodzynkami. Nie było obawy, że to nam umebluje głowy. Na naszą wyobraźnię wpływały książki. Ale po latach widzę, że nawet ja, wychowany na książkach, dziś wolę obcować z klasyką w formie audiobooka. Kiedy słucham dobrego wykonania, to znów zaczynam czuć tę prozę. A kiedy siadam do czytania, to wzrok jakoś mi się prześlizguje po stronach, nie znajdując zaczepienia. Audiobooki przywróciły mi Dostojewskiego czy Conrada, którego uwielbiam, a jednak też podczas czytania go coś mnie zmusza do szukania wzrokiem początku nowego akapitu, do pośpiechu. (…)